środa, 31 grudnia 2014

New Year's One-Shot - We are not alone anymore



We are not alone anymore

Wzięłam do ręki nóż i dotknęłam nadgarstka. Jeśli zrobiłabym głębokie rany na obu ramionach, to bez problemu mogłabym umrzeć, czego tak bardzo pragnę. Z drugiej strony, nie było sensu się spieszyć. Był Nowy Rok, a ja zawsze uwielbiałam fajerwerki. Fascynowały mnie te kolorowe iskry, wybuchające na niebie, to w jakie niesamowite wzory potrafiły się układać. Ale widywałam je tylko raz w roku.
Odłożyłam nóż z powrotem na blat i uśmiechnęłam się szeroko. Do głowy wpadła mi naprawdę absurdalna myśl – najpierw zrobię obchód po mieście, podziwiając kolorowe wybuchy, a następnie zakończę wycieczkę śmiertelnym mostem. Uradowana moją wspaniałomyślnością i myślą, że zginę, patrząc na fajerwerki, wciągnęłam przez głowę moją czarną bluzę i wybiegłam na dwór. Nie opłacało mi się zamykać domu. Mieszkałam w nim kompletnie sama, odkąd po śmierci mojego brata zaczęłam się zmagać z głęboką depresją. Rodzice zrobili przezabawne (przynajmniej inni tak je określali) przedstawienie, dosłownie wyrzucając mnie z domu i krzycząc na mnie, że nie ich dzieckiem.
Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie tej sytuacji i skupiłam myśli na obecnej chwili. Miałam oglądać fajerwerki. Po raz ostatni.
Ruszyłam przed siebie, a moje trampki boleśnie uderzały o chodnik. Na moje szczęście, tu, gdzie mieszkałam, zimy bardzo rzadko bywały zimne, więc temperatura na dworze wynosiła koło piętnastu stopni. Mimo wszystko, za każdym razem kiedy mocniej powiał wiatr, przechodził mnie dreszcz. Początkowo było to dość dokuczliwe, ale gdy tylko zobaczyłam pierwsze fajerwerki, od razu zapomniałam o wszystkim dookoła.
Usiadłam na ziemi po turecku i spojrzałam w niebo. Tam wysoko, co chwilę pojawiały się wzlatujące, niczym komety, fajerwerki i wybuchały powodując dudniący w uszach hałas. Przymknęłam powieki i przez chwilę wsłuchiwałam się w wybuchy, ale szybko zabrakło mi widoku kolorowych świateł. Otworzyłam oczy, uderzyło mnie czerwone światło zasłaniające całe niebo. Uśmiechnęłam się pod nosem i zerknęłam na zegarek. Była równo 23. Westchnęłam, wstając. Więcej kolorowych wybuchów pooglądam z mostu.
Ze swojego aktualnego miejsca do mostu miałam około piętnastu minut, więc niespiesznym krokiem ruszyłam przed siebie. Po drodze zahaczyłam jeszcze o sklep, aby kupić jakieś wino, przecież nawet jeśli dzisiaj moje życie miało się skończyć to nadal trzeba uczcić sylwestra. Doszłam do mostu z, o dziwo, pełną butelką i podpierając się rękami usiadłam na barierce, niezbyt skutecznie zapobiegającej mojemu upadkowi. Wino postawiłam na ziemi, cierpliwe czekając na godzinę bliższą północy.
Stąd całe miasto wyglądało tak spokojnie, tylko fajerwerki zakłócały idealną ciszę. Znajdowałam się daleko od mieszkań, więc nikt nie krzyczał ani nie łaził po ulicy, zataczając się. Uśmiechnęłam się do siebie i wlepiłam wzrok w różnokolorowe fajerwerki. Każda z nich była unikalna – inny kolor, kształt, dźwięk, a nawet sposób w jaki wybucha. Były trochę podobne do ludzi, którzy niesamowicie różnią się od siebie, a mimo wszystko, są prawie identyczni; którzy zaczynają gdzieś na dole, po czym wzbijają się coraz wyżej, zbierając coraz więcej doświadczenia i coraz bardziej się starzejąc, aż na końcu wybuchają niczym te fajerwerki i zostają zakopani pod ziemią.
Znów spojrzałam na zegarek, ale do północy nadal zostało ponad pół godziny. Westchnęłam i popatrzyłam na rzekę w dole. Jej woda mieniła się w świetle fajerwerków i księżyca na milion różnych kolorów.
Nagle na moście rozległy się głośne kroki. Odwróciłam głowę w stronę źródła dźwięku, ale nie zobaczyłam nic prócz ciemności. Wzruszyłam ramionami i z powrotem skierowałam wzrok przed siebie, nie przejęta hałasem. Pewnie jakiś zabłąkany imprezowicz się tu szlajał.
- Ładnie, prawda?
Podskoczyłam na dźwięk obcego głosu i prawie przedwcześnie zsunęłam się z barierki, lecz czyjeś silne dłonie mnie przytrzymały. Przełknęłam ślinę i spojrzałam w bok. Moim oczom ukazał się chłopak, mniej więcej dziewiętnastoletni. Do niebieskich oczu wpadały mu ciemnozłote kosmyki, zasłaniając jego czoło. Na sobie miał tylko cienką kurtkę, które lekko opinała się na ramionach, dzięki czemu, było widać, że jest silny. Na jego twarzy gościł miły uśmiech, który zdradzał, że ani trochę nie domyślał się moich zamiarów.
Skinęłam głową niezdolna mu nic odpowiedzieć.
- Co tu porabia taka piękna dziewczyna, o tak późnej porze? – spytał.
Przewróciłam oczami. Nie byłam piękna. Miałam wiecznie zniszczone jasnobrązowe brązowe włosy i ciemnoszare oczy.
- Jestem Megan – odparłam oschle, podając mu rękę.
- Skąd ta wrogość? – uniósł wysoko brwi. – Jestem Luke – uścisnął moją rękę.
Nie wiedziałam co ma zrobić – przecież nie mogłam sobie stąd pójść, ponieważ była to główna atrakcja tego wieczoru. Tak naprawdę mogłam z nim pogadać to może sobie pójdzie.
- A czemuż to spędzasz samotnie sylwestra? – zagadnęłam.
Wzruszył ramionami.
- Nie mam nikogo z kim chciałbym spędzić czas. A ty?
Przygryzłam wargę. Co miałam mu powiedzieć? A, rodzice mnie wyrzucili, to postanowiłam skrócić sobie życie? Trochę marne wytłumaczenie.
- Rodzice poszli do znajomych, więc tak czy siak siedziałam sama. Wszystkie koleżanki się poumawiały – skłamałam gładko.
Skinął głową. Przez kilka minut siedzieliśmy w zupełnej ciszy.
- Która godzina? – Zapytał w końcu Luke.
Po raz trzeci tego dnia zerknęłam na zegarek.
- Za piętnaście minut mamy nowy rok – oznajmiłam.
Luke od razu się rozpromienił i, ku mojemu zdziwieniu, objął mnie w talii.
- Mam wino – powiedziałam cicho. Moje serce waliło jak młot, kiedy on mnie dotykał.
Luke zdawał się nie słyszeć moich słów. Przyciągnął mnie do siebie mocniej, tak, że musiałam oprzeć głowę na jego ramieniu.
- Co… Co ty robisz? – wyszeptałam.
- Wcale nie musimy świętować sami – odpowiedział tajemniczo. – Mamy siebie.
Spojrzałam na niego i nagle wszystko stało się jasne. Nie chciałam skakać. Już nie. Chciałam świętować Nowy Rok razem z Lukiem, którego znałam dopiero niecałą godzinę, ale lubiłam jego towarzystwo bardziej niż własnych rodziców. Był mi w tej chwili najbliższą osobą, a do tego chciał ze mną spędzić sylwestra.
Po chwili on odwrócił głowę i popatrzył w moje oczy. Zerknęłam z ukosa na urządzenie na moim nadgarstku, które wskazywało godzinę dwunastą. Niespodziewanie dookoła nas rozległy się głośne krzyki odliczające czas do tego wielkiego wydarzenia. Oboje wybuchliśmy śmiechem, słuchając odliczania.
5…
4…
3..
2…
1…
Usta Luka zetknęły się moimi, bez słów przekazując mi noworoczne życzenia. Smakował miętą, a jego usta były ciepłe, mimo chłodu wokół. Objęłam go mocniej, aby nie spaść i rozdzieliłam nasze usta.
- Szczęśliwego Nowego Roku – wyszeptałam, tak blisko jego ust, że musnęliśmy się wargami.
- Szczęśliwego Nowego Roku, Megan – kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, którego nie zapomnę do końca życia. 

------------------------------------------------------------------------
Szczęśliwego Nowego Roku, Kochani!
Macie jakieś postanowienia noworoczne?
Nie mogę się specjalnie rozpisywać, bo zaraz jadę na sylwestra do koleżanki, ale muszę się Wam przyznać, że fabuły nie wymyśliłam całkowicie sama, ale z przyjaciółką :( Mam jednak nadzieję, że tak czy siak Wam się podoba. :)
Jeszcze raz Szczęśliwego Nowego Roku i żeby było to kolejny wspaniały rok ;)
PS U mnie już od wczoraj strzelają, a teraz już bez przerwy, więc pisałam to dręczona wybuchami za oknem :D Przepraszam za ewentualne błędy ;D

The Angel of the Earth - Chapter 22



Rozdział 22

Widziałem ją. NAPRAWDĘ JĄ WIDZIAŁEM.
Jeszcze kilka sekund temu stała tam moja piękna mała córeczka.
Ona tam była.
Zacisnąłem powieki, ściskając mocniej kraty oddzielające mnie od tamtego świata i od n i e j.
- Ha ha! – zaśmiał się jeden z tych odrażających kreatur, z którymi jestem zmuszony "mieszkać". Początkowo dziwiłem się, że ONI posiadają imiona. – Co tam żeś znowu wypatrzył, Joziah? – ponownie usłyszałem drwiący śmiech Granta.
- Zamknij się, nieczysty – warknąłem, próbując powstrzymać cisnące mi się od oczu łzy.
- No dobra, dobra. Stary, weź się nie złość, przypominam ci tylko, że tak czy siak się stąd nie wydostaniesz, dopóki nasz cudowny Abaddon się nie pofatyguje na wojnę. – przewrócił oczami i spojrzał mi przez ramię.
Zabawne, ale Grant jest dla mnie kimś w rodzaju przyjaciela, tu, w Otchłani.
- Kim była ta wodnowłosa dziewczyna? – zainteresował się.          
Westchnąłem i opadłem na ziemię, wyciągając przed siebie nogi.        
- Moją córką.
- Co?! – mój przyjaciel zachłysnął się powietrzem ze zdziwienia. – Cholera jasna! Dlaczego nie powiedziałeś! Może udałoby się tu ją wciągnąć! – roześmiał się ze swojego NIEudanego kawału.
- Wcale nie chcę się z nią zobaczyć – skłamałem, skłamałem, skłamałem.
- Sranie w banię – odparł Grant i usiadł obok mnie. – Przecież cię znam. Nie ryczysz i nie ściskasz tych idiotycznych prętów od tak.
On miał rację. Może i przesiaduję tu całymi dniami, ale już dawno straciłem nadzieję, że Bóg mnie wypuści. Teraz patrzyłem przez te pręty tylko w ramach rozrywki.
Spojrzałem na przyjaciela.
Był jednym z niewielu demonów, który nie był zniekształcony ani jakiś niesamowity. Wyglądał jak normalny człowiek. Owszem miał demoniczne zdolności i takie tam, ale wyglądał jak zwykły trzydziestoparolatek z lekkim zarostem. Gdyby ktoś zobaczył go na ulicy za nic nie zorientowałby się, że może położyć Cię trupem w mniej niż trzy sekundy.
Splotłem ręce z tyły głowy i spojrzałem w ogniste niebo. Dlaczego tu wszystko jest takie czerwone?
- Okay, może i za nią tęsknię. – przyznałem.
- Wiedziałem! – wskazał na mnie palcem. – Tatuś tęskni za swoją córunią… - ułożył usta w dzióbek i zaczął się pieścić.
Nagle wpadłem na genialny pomysł.
Może nie do końca przemyślany i rozważny, ale dobry, wręcz idealny dla takich jak my.
Rozpętajmy wojnę, rozpoczynając sąd ostateczny.
Mogę się założyć, że nasz Władca jest już wystarczająco silny, aby wyzwać Niebo. Zbiera siły od ponad dwóch tysięcy lat, by wreszcie wyjść na wolność i zawładnąć tym słabym światem.
Z drugiej strony, mało prawdopodobne, że zgodzi się na coś takiego, dlatego, że chciałbym zobaczyć córkę. To tylko moja zachcianka, a równie dobrze Cassandra mogła mi się przewidzieć.
Zwinąłem dłoń w pięść i uderzyłem w podłogę.
Ale co jeśli mi się nie przewidziała? Co jeśli przyszła tu z powodu określonego celu? I co robił z nią ten Upadły? Nie podobało mi się, że wplątuje się w takie nierozważne towarzystwo, o czym świadczy to, że ten Mroczny Anioł przyprowadził ja do świątyni.
Istny idiota.
Tyle, że znałem tego idiotę. Bardzo dobrze znałem, ponieważ kiedyś był moim najlepszym przyjacielem. Po czym spadł z tego cholernego Nieba i więcej go nie widziałem.
Aż do teraz.
Dlaczego, do cholery jasnej, wszystko musi być takie skomplikowane?!
- Ej, uspokój się, tatulku – powiedział Grant, przytrzymując mi ręce. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że są całe zakrwawione, a ziemia po moich bokach popękana. Musiałem cały czas uderzać w nią pięściami.
- Miałeś kiedyś rodzinę? – spytałem, chyba Granta, ale wzrok miałem utkwiony gdzieś w oddali.
- Stary, jestem demonem – odparł. A po chwili namysłu dodał: - Ty jesteś dla mnie jak rodzina.
Spojrzałem na przyjaciela.
Na jego twarzy malował się wyraz współczucia i dezorientacji. Nie miał pojęcia do czego zmierzam.
- Twoja córka jest Aniołem? – zapytał niepewny.
Przytaknąłem.
- A kto jest jej matką?
Zacisnąłem powieki .
- Anielica – wyszeptałem. – Damaris. – otworzyłem oczy, bo pod powiekami pojawił się obraz ukochanej.
- Czyli ona… Och.
Przytaknąłem i podniosłem się na nogi. Delikatnie wygładziłem moją anielską białą szatę, którą, jak na ironię, kazali mi nosić nawet w tym obskurnym piekle. Po chwili ruszyłem przed siebie, kierując się do Abaddona.
- Hej! Joziah! – krzyknął za mną Grant. – Dokąd idziesz?
Nie odpowiedziałem, ale zwolniłem kroku, czekając aż mnie dogoni.
- Rozumiem, to tajemnica. – pojawił się obok mnie. – Ale mogę iść z tobą?
- I tak byś poszedł – mruknąłem i odszedłem, słysząc obok mnie dreptanie Granta.

--------------------------------------------------------------
Jak już wspomniałam wcześniej teraz będą się pojawiać tylko rozdziały z The Angel of the Earth, bo chciałabym już zakończyć to opowiadanie :) 
Chciałabym Was również zachęcić do czytania mojego drugiego bloga, gdzie również piszę opowiadanie, ale postanowiłam je publikować tam, aby było klarowniej ;) Mam  nadzieję, że zajrzycie :3

poniedziałek, 29 grudnia 2014

The Angel of the Earth - Chapter 21



Rozdział 21

Liam zaprowadził mnie do budynku, który wyglądem przypominał ogromny grobowiec. Była tu budowla z szarego kamienia, porośniętego mchem. Przywodziła mi na myśl jakiś cmentarz z horrorów, mimo że nie było wokoło nagrobków.
Wzdrygnęłam się.
- Zimno ci? – spytał chłopak.
Pokręciłam głową.
- Tylko trochę tu… upiornie. – odparłam.
- Trochę tak, ale pomyślałem, że będziesz chciała to zobaczyć. – zatrzymaliśmy się przed budynkiem. – To jest coś w rodzaju świątyni Aniołów, powiedziałbym nawet, że domu.
Zadarłam głowę do góry  i spojrzałam na napis nad kamiennymi wrotami, który głosił: "Quia natus est homo in malis, ut exaltetur, scintillae incendio".
- Co to znaczy? – przeniosłam wzrok na Liama.
- "Bo człowiek rodzi się na niedolę, jak iskry z pożogi, aby wysoko wzlatać." – odpowiedział.
- Czyli tutaj mieszkają Anioły? – upewniłam się.
- Akurat tutaj mieszkają Upadłe Anioły. Do innej kaplicy nie mam prawa wejść. – w jego głosie wyczułam lekki smutek. – Ale ty jako czysty Anioł możesz wchodzić do każdego anielskiego domu. – uśmiechnął się do mnie, widząc wahanie w moim wzroku.
- No to… wchodzimy? – położyłam dłoń na drzwiach, a Liam nakrył ją swoją.
- Wchodzimy – oświadczył i popchnął ciężkie wrota.
Ciemność.
To było pierwsze co zobaczyłam, kiedy drzwi zamknęły się za nami z nieprzyzwoitym dla tego pobożnego miejsca hukiem. Po kilku minutach, gdy mój wzrok przyzwyczaił się do panującego wokoło mroku, udało mi się zobaczyć niewielkie świece w rogach pomieszczenia, które oświetlały wyżłobione na ścianach napisy.
Obejrzałam się za siebie w poszukiwaniu towarzysza, ale nigdzie go nie widziałam.
- Liam? – szepnęłam, a czyjeś palce splotły się z moimi.
Stłumiłam krzyk.
- Tu jestem – odpowiedział.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam znajomą czarną czuprynę. Za chłopakiem podążało coś w rodzaju cienia. Przyjrzałam się temu dokładniej.
To nie był cień.                                
To były skrzydła.
Pióra, które je pokrywały były czarne niczym noc i lśniły się w nikłym blasku świec. Same skrzydła były ogromne – prawie dwukrotnie większe od Liama, który uchylił jedno z nich, abym mogła go dotknąć.
Spojrzałam mu w oczy, a kiedy zobaczyłam w nich potwierdzenie, wyciągnęłam niepewnie dłoń i dotknęłam piór opuszkami palców.
- Piękne – wyszeptałam z fascynacją w głosie.
- Spójrz na swoje – poradził.
Obejrzałam się do tyłu.
Z moich pleców wyrastały skrzydła takie same jak Liama, tylko że białe. Zdawały się świecić w ciemności i rozjaśniać sobą cały pokój.
Lekko nimi poruszyłam. Zostawiały za sobą coś w rodzaju śladu.
Ale nie to mnie ciekawiło.
Z powrotem odwróciłam się przodem do najbliższej świecy i wolnym krokiem się do niej zbliżyłam. Oświetlała ona napis wyryty na ścianie: "Et vidi: et ecce equus pallidus: et qui sedebat super eum, nomen illi Mors, et infernus sequebatur eum, et data est illi potestas super quatuor partes terræ, interficere gladio, fame, et morte, et bestiis terræ."
Przesunęłam po nim palcami, próbując odgadnąć co on może oznaczać. Po chwili palce Liama znalazły się obok moich, dotykając liter.
- To po łacinie – wyjaśnił. – Jak zresztą wszystkie cytaty tutaj. Ten mówi o Śmierci.                    
- Co tu jest napisane?
- "I widziałem, a oto siwy koń, a temu, który na nim siedział, było na imię Śmierć, a piekło szło za nim; i dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta ziemi." – zacytował.
- Przyjemnie – stwierdziłam.
W ciemności rozbłysły jego zęby. Podeszłam do kolejnego z napisów.
- A ten? O czym mówi?
- Niestety, królewno, ale takich rzeczy nie można sobie odczytywać od tak. Nie bez powodu są wyryte właśnie tutaj. – odparł.
Odwróciłam się do niego i założyłam ramiona na piersi.
- Grabisz sobie, Upadły. – zagroziłam.
- No cóż, nie mam zamiaru kusić losu, tylko dlatego, że ty oto prosisz – westchnął i ruszył w stronę korytarza, którego wcześniej nie dostrzegłam.
- Hej! – krzyknęłam za nim i zrównałam z nim krok. – Dokąd idziemy?
- Pomyślałem, że może chcesz się zobaczyć z ojcem – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic.
- A skąd ten pomysł?
- Nie kłam, że nie mam racji.
Westchnęłam głośno i zatrzymałam się obok niego przy wejściu do kolejnego "pomieszczenia". Przed nami była ściana, jakby droga się skończyła, lecz Liam zupełnie się tym nie przejmował. Na owej ścianie była kolejna świeca oświetlająca stary napis.
- Facilis Descensus Averni – odczytałam. – A to możesz przetłumaczyć czy też jest niesamowicie niebezpieczne? – przewróciłam oczami.
- "Łatwe jest zejście do piekieł" – odparł i zaczął gmerać przy świecy.
Po kilku sekundach, rozwarły się ukryte w ścianie drzwi i ponownie ruszyliśmy przed siebie.
- Po co tu są te wszystkie napisy? – zapytałam.
- Zaczynam wątpić w to, czy dobrze zrobiłem przyprowadzając cię tu.
Westchnęłam ciężko.
- Okay, już się nie odzywam.
Szliśmy w milczeniu przez ciemne korytarze świątyni, aż w końcu zobaczyłam niewielkie światło przed nami. Niewielki otwór okazał się być drzwiami do czegoś w rodzaju głównego placu. Kiedy tam weszliśmy zalało nas ciemne światło (wiem, brzmi to dziwnie, ale to naprawdę tak wyglądało), a dookoła zobaczyłam Anioły.
Zresztą nie tylko Anioły.
Wszędzie wokół roiło się od mrocznych istot, napawających mnie dziwnym lękiem. Niektóre z nich, takie jak wampiry, wilkołaki, elfy, wróżki i Mroczne Anioły rozpoznawałam, ale reszta była w moich oczach tylko powykręcanymi abstrakcjami. Część z nich nie miała rąk albo nóg, część oczy w dziwnych miejscach, a część nie posiadała nawet głów, a ich nosy, uszy lub usta były umieszczone na rękach i nogach.
Ledwo powstrzymywałam odruch wymiotny.
Szarpnęłam Liama za rękaw.
- Czy możemy wracać? Jednak nie chcę zobaczyć się z tatą. – wyszeptałam tuż przy jego uchu w obawie, że ktoś nas podsłuchuje i nie będzie chciał nas wypuścić.
Popatrzył na mnie spod uniesionych brwi.
- Jesteś pewna?
Pokiwałam głową, a on zagwizdał jakąś melodię i już po chwili staliśmy przed domem Aniołów.
- O kurde. – skomentowałam. – Nie wiedziałam, że tak potrafisz.
- Potrafię wiele rzeczy, królewno.
- A potrafisz sprowadzić nas z powrotem do domu? – pytam z nadzieją w głosie, bo na dworze zdążyło się już ściemnić.
- Niestety jesteśmy zmuszeni wrócić na piechotę.
Spoglądam na dróżkę, którą tu przyszliśmy.
- No to jesteś zmuszony mnie zanieść, bo tam nie wchodzę – kiwnęłam w stronę lasu.
Liam uśmiechnął się i wziął mnie na barana.
- A ty twierdziłaś, że nie jesteś humorzasta, Cassy.

-------------------------------------------------------------------
Mam nadzieję, że rozdział Wam się podoba, bo wreszcie pojawia się coś więcej niż tylko Anioły i Półanioły :D Wydaje mi się, że powoli wszystko zaczyna się wyjaśniać, więc postaram się jeszcze trochę namieszać XD 
Czytasz = Komentujesz, to bardzo motywuje ;) Dawajcie linki do swoich blogów, to bardzo chętnie przeczytam ;)
PS Chcielibyście coś w rodzaju sylwestrowego one-shota? Bo ten świąteczny kompletnie mi nie wyszedł, ale mogę napisać jakiś one-shot z istniejącymi już bohaterami moich opowiadań, np. z Nicky i Liamem lub Ash i Pestem, albo ewentualnie z Leonardem i Sloane, podoba się Wam taki pomysł? Jeśli tak to proszę o szybkie odpowiedzi, bo musiałabym go już zacząć pisać :)