sobota, 28 marca 2015

Don't leave me, my love - Chapter 7



Leo gwałtownie zrzuca mnie na ziemię. Moje trampki z głuchym klapnięciem uderzają o chodnik, a nieznośny ból przeszywa moje nogi.
- Cholera jasna, Leo! Mógłbyś ostrzegać, że zachciało ci się rzucać ludźmi! – Wrzeszczę i niemalże od razu zakrywam dłonią usta. Ja nie podnoszę głosu. To prawda, nie jestem miła ani nie pałam miłością przyjacielską do wszystkich dookoła, ale nie krzyczę. JA NIGDY NIE KRZYCZĘ.
Spoglądam na Leonarda, który wciąż znajduje się w tym swoim gniewnym osłupieniu i nie zwraca uwagi na mój krzyk. W sumie to dobrze; przynajmniej nie muszę się tłumaczyć.
- Przepraszam – mówi nagle, a jego szare tęczówki odnajdują moje oczy. – Nie chciałem cię upuścić.
Posyłam mu gniewne spojrzenie.
- Na twoje szczęście, jeszcze żyję.
- Po prostu mnie przestraszyłaś – tłumaczy się. – Przez chwilę naprawdę myślałem, że mówisz poważnie… - z jego ust wydobywa się śmiech. Jest wyraźnie rozbawiony.
Zaciskam zęby z wściekłości. Nie znoszę, kiedy ktoś nie bierze mnie na poważnie. Czuję się wtedy jak dziecko karcone przez rodzica, czego, notabene, również nienawidzę. Postanawiam objąć moją zwykłą taktykę.
Wtóruję chłopakowi śmiechem, ale po chwili zatykam mu usta. Wlepiam w niego poważne spojrzenie.
- Ja nie żartuję, Leo. Naprawdę chcę, byś mnie porwał.
Wytrzeszcza oczy i zrzuca moją dłoń ze swoich ust.
- Żartujesz, Sloane?! – wrzeszczy na całe gardło. Mamy szczęście, że nikt tędy nie przechodzi.
Przewracam oczami, swoje obojętne spojrzenie kieruję na paznokcie.
- Już ustaliliśmy, że nie. Mam rację?
Wydaje z siebie coś w rodzaju warczenia i splata ręce za głową. Powoli robi wdechy i wydechy, a ja tylko stoję ze stoickim spokojem i mu się przyglądam. Gdy udaje mu się już doprowadzić do porządku, z powrotem odwraca się do mnie.
- Przecież mówiłaś, że właśnie dlatego palisz. Dlatego, że ktoś porwał cię, gdy byłaś mała. Właśnie dlatego nie chcesz iść na odwyk i za każdym razem reagujesz gniewem, gdy ktoś próbuje zabrać ci papierosa. – Wydusza z siebie w końcu.
Unoszę dłonie i zaczynam klaska, pełna sarkastycznego podziwu.
- Brawo – chwalę z uznaniem, a on gapi się na mnie jak na nienormalną. Cóż, może i nią jestem. – Ale, drogi Leo, to akurat już wiemy. A teraz chcę, by ktoś ponownie mnie porwał. Chcę przeżyć to wszystko od nowa. Oczywiście na swój sposób, mniej brutalny, ale cóż… Ma to być porwanie. – tłumaczę. – Pomyślałam, że coś takiego mogłoby mi w jakiś pokręcony sposób pomóc. Że mogłoby pozwolić mi rzucić palenie i dłużej cieszyć się tym żałosnym życiem – dodaję ciszej.
Unoszę na niego wzrok, a w moich zwykle złośliwych oczach kryje się nadzieja. Naprawdę dużo nadziei.
Widzę jak Romeo zastanawia się przez chwilę, po czym wzdycha przeciągle. Na mojej twarzy wykwita najszczerszy i najweselszy uśmiech w całym moim życiu.
- Zrobisz to? – szepczę. – Zrobisz to dla mnie?
Leonard wzdryga się na dwa ostatnie słowa, ale wciąż nic nie mówi. Powoli zaczynam myśleć, że się rozmyślił i że wystawi mnie tak jak mój poprzedni przyjaciel. Kąciki moich ust opadają, a ja czuję się jak kompletna idiotka.
Co ja narobiłam?
Myślałam, że jak powiem do niego "Hej, Romeo, porwij mnie, bo jestem świruską" to klęknie u moich stóp i od razu się zgodzi? Jezu, jaka ja jestem głupia.
Czuję, jak w kącikach oczu zaczynają mi się zbierać łzy, więc odwracam się na pięcie i szybkim krokiem ruszam jak najdalej od niego. Modlę się, żeby więcej nie spotkać go na swojej drodze, bo nie wiem, co by o mnie pomyślał.
- Hej, Sloane, dokąd to? – słyszę, a duża dłoń zaciska się wokół mojego ramienia.
Odwracam się, by stanąć przed zdezorientowanym Leo.
- Leonardzie… Ja myślałam, że ty…. Że… - czy ja się jąkam?
- Że co?
Przełykam ślinę i patrzę mu w oczy.
- Że mnie zostawisz. Samą, z tym wszystkim, z poczuciem winy, że zapytałam cię o coś tak głupiego i samolubnego. – Mrugam kilka razy, bo obraz przed moimi oczami się zamazuje.
- Zrobię to, Sloane. Pomogę cię, porwę cię, jeśli to pomoże ci rzucić palenie. – Oświadcza. – Przecież nie możesz umrzeć na raka płuc, tak robią tylko idioci – szczerzy się, a moje oczy się rozszerzają.
Zgodził się.
Zgodził się i mnie nie wyśmiał.
Zgodził się i to z uśmiechem na twarzy.
Zgodził się i nie pozwolił mi się znowu zamknąć w sobie.
Zgodził się i jakimś cholernym cudem zyskał moja przyjaźń.
Bez zastanowienia rzucam się mu na szyję, a on na początku zdziwiony zastyga w bezruchu, jednak po chwili oplata mnie ramionami.
- Wow, nie wiedziałem, że ty potrafisz się cieszyć – śmieje się, a ja mu wtóruję.
Nie mam pojęcia, skąd u mnie ten napad radości, ale wiem, że w tym momencie zrobiłabym dosłownie wszystko, by on mnie porwał. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi.
- Jesteś cudowny! – krzyczę w jego ramię. – Cudownycudownycudowny! – wrzeszczę w kółka na jednym wdechu, a on coraz bardziej się śmieje.
W sumie to wcale mu się nie dziwię.
Wariatka uwieszona na szyi faceta w koszulce Nirvany, piszcząca mu do ucha obleśnie słodkie komplementy to raczej niecodzienny widok.
W szczególności, gdy tym facetem jest jej porywacz.

***

Wplątuję dłonie we włosy Leonarda i wpijam się w niego swoimi ustami. Zręcznymi palcami wyczuwam klamkę, która wrzyna mi się w plecy i wciągam nas do holu. Czuję jak duże dłonie chłopaka błądzą pod moją koszulką, ale tą przyjemność przerywa nam oburzony krzyk.
- Sloane! – wrzeszczy moja matka, a ja momentalnie odskakuję od mojego Romea.
- Słucham? – pytam wesoło.
Moja rodzicielka zaciska usta w wąską kreskę, a ja dopiero po chwili zauważam, że przy stole siedzi spora grupa gości, zszokowanych naszym nagłym wejściem.
- Dzień dobry – mówię i uśmiecham się  zalotnie. – Jestem Sloane, jestem pewna, że mama dużo wam o mnie mówiła…
- Matko Boska! Co tu tak śmierdzi?! – jedna z pań podrywa się z miejsca i rozgląda czujnie dookoła.
Obserwuję ją z rozbawieniem wymalowanym na twarzy, dopóki ktoś nie szturcha mnie łokciem w bok.
- Jestem pewien, że to Sloane – odzywa się po raz pierwszy mój ojciec, zwracając tym samym uwagę wszystkich obecnych.
- Niby dlaczego? Przecież dbam o zasady higieny. Myję zęby, biorę prysznic… - wymieniam. – Zresztą zapytajcie Romea. – Spoglądam na chłopaka i dopiero teraz zauważam, że jest cały czerwony z zażenowania.
- Bo palisz – odpowiada moja matka, a ja wybucham śmiechem.
- I co z tego? Myślisz, że jeśli palę to od razu zaliczam się do menelowni, siedzącej pod sklepami i pijącymi piwo? To, że palę, nie ma nic wspólnego ze smrodem. Poza tym dziś nawet nie tknęłam tej śmiercionośnej trucizny. – Nigdy nie miałam problemu z kłamaniem, toteż ostatnie zdanie wypowiadam bez trudu.
Leonard spogląda na mnie znacząco, ale nic nie mówi. Nawet nie wie, jak bardzo wdzięczna jestem mu za to w tej chwili.
- Wyjdź, Sloane, porozmawiamy później – wzdycha matka.
Wyciągam w ich kierunku środkowy palec i wbiegam po schodach, nawet nie czekając na Leo. Jestem pewna, że przyjdzie za mną.
- Wow – komentuje chłopak i rzuca się na łóżko obok mnie.
Zerkam na niego z ukosa, po czym podnoszę się do pozycji stojącej.
- Muszę się spakować i przebrać  – komunikuję, a następnie wyrzucam na środek pokoju dużą torbę. – Tylko się nie gap, bo nie chcę mieszkać z tobą całą wieczność – ostrzegam.
Leonard posyła mi niezrozumiałe spojrzenie, a ja wywracam oczami.
- Nawet nie waż się iść za mną do piekła, Leonardzie. Bo osobiście pójdę do szatana i poproszę, żeby wysłał mnie z powrotem na ziemię jako swojego szpiega przeciw Bogu.
- Nie pójdziesz do piekła, przynajmniej niezbyt szybko – stwierdza Leo.
- Racja, byłam tam w zeszły czwartek. – Odpowiadam i kontynuuję grzebanie w szafie.
Zastanawia mnie, dlaczego Leonard zgodził się tak szybko. Dlaczego w ogóle się zgodził. Może mimo wszystko ma dobre serce i naprawdę chce pomóc mi rzucić to palenie. Chociaż, nie rozumiem, czemu aż tak bardzo tego pragnie.
- Co to było? – pyta nagle, a ja odwracam się, zawieszając rękę w połowie drogi do torby.
- Masz na myśli jakiś dźwięk, którego na nie słyszałam? Jak tak to nie przejmuj się. Święty Mikołaj wpada tu czasami, żeby mnie skontrolować. Wiesz, prezenty i te sprawy – macham niedbale ręką i kontynuuję pakowanie.
- Mam na myśli pocałunek, Sloane. I nie wierzę, że dostajesz na Święta jakieś prezenty. Ja w kółko dawałbym ci rózgi. – Odpowiada i splata ramiona za głową.
- Właśnie w tym problem – wzdycham. – On chciałby przestać dawać mi rózgi, a ja chciałabym mieć ich więcej. Mamy z tego powodu mały konflikt.
Leo marszczy brwi.
- Nie uciekaj od tematu. O co chodziło z tym pocałunkiem?
- To? – śmieję się. – To była tylko gra, na potrzeby rodziców. Potrzebowałam, czegoś, co kazałoby im się za mnie wstydzić, przez co nie wzięliby mnie na rozmowę. Sam widziałeś, co zrobili. Odgonili jak natrętną muchę; w rzeczywistości nie mają zamiaru ze mną porozmawiać. Moi kochani rodzice mają mnie głęboko w dupie i dobrze o tym wiem. Te zdawkowe pytania zadawane przy posiłkach mają na celu wyciągnięcie ode mnie jakichkolwiek informacji, na przykład, czy nie wplątuję ich w żadne kłopoty. – Mówię, wciąż się pakując. – Dbają tylko o swoje cztery litery, dlatego chcę uciec, chcę być mnie porwał.
Romeo patrzy się na mnie ze współczuciem wymalowanym na twarzy. Nigdy nie przypuszczałam, że ktoś będzie mi współczuć. Mi, Sloane Cooke, zimnej bezlitosnej suce mającej wszystkich w głębokim poważaniu i nie ruszającej się nigdzie bez papierosów.
A jednak – ten oto tu chłopak wlepiał we mnie swoje szare tęczówki, jakby chciał odebrać mi choć trochę mojego bólu i przyjąć go na siebie. To było niesamowite.
Wrzucam ostatnie kilka rzeczy - w tym trampki i kurtkę - do torby i zasuwam zamek.
- Napatrzyłeś się już? – pytam. – Możemy iść?
- Na pewno wszystko masz? I wiem, że to głupie pytanie tuż przed "porwaniem", ale… - waha się.
- Mów – śmieję się.
- Nie chcesz do toalety? Bo wolę mieć czysto w samochodzie – wydusza z siebie, a ja wybucham szyderczym śmiechem.
- Uwierz mi, że przez te kilka tygodni całkowicie zapomnisz jak wygląda twój czysty samochód – uśmiecham się i zarzucając torbę na ramię, wychodzę z pokoju. 

------------------------------------------
Nareszcie mi się udało napisać ten rozdział! :D 
Wiem, że Green długo na niego czekała, więc starałam się to robić jak najszybciej i wreszcie jest. XD Mam nadzieję, że nie zwaliłam :/ 
I co? Zaskoczeni zgodą Leonarda? 
Bo ja tak XD
Teraz się dopiero zacznie... Jak myślicie, Sloane przestanie palić po tym całym "porwaniu"? I, ostrzegam, to jeszcze nie koniec niespodzianek :D No bo heloł? Przecież wciąż nic nie wiemy o Leonardzie...
No, to czekam na Wasze komentarze ;)

Juliet

środa, 18 marca 2015

Some little changes

Hej wszystkim (o ile ktoś tu w ogóle jest XD)!
Niestety nie przychodzę z kolejnym rozdziałem, wiem, możecie mnie znienawidzić, ale strasznie wolno idzie mi pisanie tego rozdziału 7 :/ 
W każdym razie mam nadzieję, że do weekendu uda mi się go napisać, żeby wstawić go w sobotę lub niedzielę ;)
A teraz do rzeczy: nie wiem, czy ktokolwiek zauważył, ale wreszcie zmieniłam wygląd! Postanowiłam dostosować go do opowiadania, które aktualnie piszę, czyli Don't leave me, my love. Jak się można domyślić, ta panienka w nagłówku (modelka Barbara Palvin) ma być Sloane. Kiedy tylko zobaczyłam jej zdjęcie (i chodzi mi o to zdjęcie, nie o jakieś inne jej foto) pomyślałam: "O Boże! Toż to jest Sloane!" A potem patrzę: Barbara Palvin :') Trochę się przeliczyłam XD 
Okay, dalej.
Zmieniłam nazwę na Insane Juliet, a co za tym idzie: zmieniłam nazwę bloga. Mam nadzieję, że nie będzie Wam to specjalnie przeszkadzać :) I cytat w nagłówku, również tyczy się Don't leave me, my love. A dokładniej prologu :D
Hmm... to chyba wszystko, co chciałam Wam przekazać i naprawdę postaram się napisać ten rozdział do niedzieli :*

Juliet

środa, 11 marca 2015

Don't leave me my love - Chapter 6



Dobra, wiedziałam, że po tych uderzeniach będzie ślad, ale nie spodziewałam się, że aż taki.
Delikatnie dotykam siniaka, rozlewającego się prawie po całej mojej twarzy. Wyglądam okropnie – fioletowo-zielone policzki wcale nie tak łatwo zamaskować. Przy szóstej warstwie korektora i po czterech warstwach podkładu daję sobie spokój, mimo tego, że wciąż widać że zostałam pobita. Wzdycham i odkładam kosmetyki.
Mam szczęście, bo rodzice jeszcze śpią. Szybko zakładam na ramię torbę u cicho wymykam się z domu, póki smacznie drzemią.
Dziś rano obudziłam się sama, ale jestem pewna, że wczoraj zasypiałam w ramionach Leonarda, co swoją drogą, jak na mnie jest dość żenujące. Podejrzewam, że wyszedł tuż po tym jak zasnęłam.
W osłupieniu staję na chodniku, kiedy przede mną wyrasta uśmiechnięty Kevin. Nie będę uciekać, bo to nie w moim stylu; muszę wybrnąć z tego żartem lub wredną uwagą. Wyżej unoszę podbródek i już chcę go minąć, kiedy zagradza mi drogę. Udaję zdziwioną, po czym uśmiecham się szeroko, na znak, że go rozpoznałam
- Witaj, mój romantyczny dręczycielu kobiet – mówię, kładąc jedną dłoń na biodrze.
- Zamknij się, Sloane – warczy.
Marszczę brwi.
- Czekaj, czekaj – udaję skupienie. – Czyli, że ty… - szeroko otwieram oczy; byłabym świetną aktorką. – To ty nie chcesz, żeby wszyscy dowiedzieli się, jaki to jesteś romantyczny, rozdając siniaki na do widzenia?! – Na samo wspomnienie tego momentu, obita szczęka promieniuje bólem.
Kevin łapie mnie brutalnie za ramię i szarpie.
- Wygadałaś się?                                 
Uśmiecham się niewinnie.
- Ups – mamroczę, z tym głupkowatym uśmiechem.
Chłopak mocniej szarpie moją rękę.
- Cholera! Komu o tym powiedziałaś?!
- Puszczaj – warczę. Już znudziła mi się zabawa z nim. Chłopak raptownie mnie uwalnia. – A teraz zejdź mi z drogi.
Odchyla głowę do tyłu i wybucha szyderczym śmiechem.
- Chciałabyś – syczy i znów próbuje mnie złapać, ale szybko się cofam. Wymijam go szybkim krokiem, pokazując mu środkowy palec.
- Dowiem się, komu powiedziałaś, suko! – krzyczy za mną, ale ja mam go w dupie i maszeruję dalej, pewna, że on za mną nie pójdzie z obawy, że zacznę krzyczeć.
Uśmiecham się do siebie i zaplatam warkocz z moich długich włosów, nieznośnie plączących mi się przed twarzą, przy każdym podmuchu wiatru. Uwielbiam chodzić do szkoły pieszo, bo mogę wtedy podziwiać te wszystkie kolorowe domki, przesuwające się po moich obu stronach, kiedy spaceruję; mogę wdychać świeże powietrze; mogę choć raz w spokoju zapalić.
Akurat, kiedy mijam mój ulubiony dom – opuszczoną starą ruderę, ale tak niewiarygodnie piękną z wyglądem jak z ubiegłego stulecia: strzelistymi wieżyczkami, wysokimi oknami i całym mrokiem, kryjącym się za zaśniedziałymi szybami – wyciągam papierosa i odpalam, uszczęśliwiona, że nikt nie będzie marudził na ten duszący smród i dym unoszący się dookoła. Wciągam w płuca gorzki smak fajki i rozglądam się, aby przejść przez ulicę. Jestem tak zatopiona w myślach, że niemal nie zauważam, kiedy ktoś staje za mną i kładzie mi rękę na ramieniu.
- Smród ciągnie się za tobą na kilometry – mówi męski głos.
Wącham swoją koszulkę i marszczę brwi.
- To chyba jednak od ciebie – stwierdzam, odwracając się.
- Mówię o tym – kiwa głową w kierunku papierosa.
Spoglądam na niego obojętnie, zaciągając się dymem. Jest średniego wzrostu i ma dziwnego koloru włosy – ni to rude, ni to brązowe; chociaż kolor miedzi dominuje w jego czuprynie. Oczy są niesamowitego koloru – swoim pomarańczowo-brązowym kolorem idealnie komponują się z włosami. A postura… zwyczajna. Dobrze umięśniony, nie garbi się. Wszystko za czym uganiają się dziewczyny.
- Sloane, mówię serio. Odłóż to.        
Mrużę oczy. Znam go. Chyba chodzi na tą pseudo grupę wsparcia.
- Miło, że znasz moje imię – odpowiadam beznamiętnie. – A ty jesteś…? – unoszę brew.
- Jestem Axel – mówi nieco zdziwiony. – Nie pamiętasz mnie? Przedstawiałem się tuż po tobie.
Aha! Wiedziałam, że go kojarzę!
Macham ręką na jego uwagę na temat mojej pamięci i wkładam papierosa do ust. Dmucham mu dymem prosto w twarz i wyszczerzam perliste zęby w uśmiechu.
- A więc, Axelu. – Mówię, przyglądając się fajce, pomiędzy moimi palcami. – Chyba wyraziłam się dość jasno, że NIE rzucę palenia, prawda? Wiesz, nie skończyłam swojej wędrówki i w ogóle. – Zataczam zamaszysty krąg dłonią z papierosem.
Kiwa smętnie głową.
- Głowa do góry, kochany! – krzyczę, a jakiś mężczyzna, przechodzący obok gapi się na mnie zdumiony. Mrugam do niego i z powrotem odwracam się do Axela.
- Sloane, nie chodzi mi o to, żebyś rzuciła. Proszę cię tylko o to, abyś nie zasmradzała ulicy.    
Wzdycham i zerkam na moje niedawno pomalowane czarne paznokcie. Co z tym kolesiem jest nie tak?
- Posłuchaj, Axelu. Już raz kłóciłam się o mój nałóg i raczej nie skończyło się to dobrze. Dla żadnej ze stron. – kładę mu dłoń na piersi. – Więc odczep się ode mnie.
Chłopak błyskawicznie przytrzymuje moją dłoń na swoim torsie, a drugą ręką wytrąca mi papierosa.
Wyrzucam ręce w górę.
- Matko święta! Uwzięliście się na mnie?! Co wy wszyscy macie z tym wytrącaniem mi fajek! – Ze złością sięgam po kolejną truciznę, ale w połowie drogi się rozmyślam, niemal pewna, że Axel znów mi przeszkodzi.
- To dla twojego dobra. – Mówi tylko.                           
Wybucham śmiechem i szybkim krokiem ruszam w kierunku szkoły. Salutuję mu na pożegnanie.
- A więc, drogi Axelu, kiedy umrę, możesz pochwalić się całemu cholernemu światu, że próbowałeś mnie ratować.

***

Schodzę po schodach, a moje czarne trampki uderzają głucho w kamienne podłoże. Na moje szczęście, nikt nie zauważył siniaka na moim policzku, mimo że jestem jedną z najbardziej obleganych dziewczyn w szkole. Ku mojemu zdziwieniu Kevin nie przyszedł dzisiaj na lekcje. Pewnie znudził się moim widokiem.
Unoszę wzrok i moje spojrzenie natrafia na wysoką sylwetkę, niedbale opierającą się o ogrodzenie. Wokół niego krąży mnóstwo dziewczyn, wpatrujących się w jego mięśnie z uwielbieniem wypisanym na twarzach i pochłaniających go głodnymi oczami. Leonard zdaje się tego nie zauważać, ale kiedy tylko wyłaniam się z tłumu, chłopak ożywia się. Kąciki jego ust wędrują do góry.
- Oryginalnie, Romeo – rzucam na powitanie i wskazuję na jego czarną koszulkę z, tak dobrze znanym, logiem Nirvany.
Leonard wzrusza ramionami i odrywa plecy od płotu, by do mnie podejść. Ignoruję go i ruszam w kierunku domu. Nie mam ochoty na pogadankę.
- Sloane – kładzie mi dłoń na ramieniu, a ja wzdycham.
- Leo, naprawdę nie potrzebuję eskorty ani szofera, nawet jeśli jest zabójczo przystojny. – Odwracam się do niego z szelmowskim uśmiechem.
- A ja nie potrzebuję dodatkowego pasażera, nawet jeśli jest seksownie chamska – odgryza się.
Przygryzam kciuk, mrużąc oczy. Tylko dzięki temu powstrzymuję zadowolony uśmiech.
- To nie pasuje do dżentelmena. Teraz powinieneś powiedzieć, że nalegasz, aby mnie zawieść do domu, po czym uwieść i będziemy żyli długo i szczęśliwie, dopóki nie znajdę kogoś nowego, pozostawiając cię na lodzie – karcę go.
Ku mojemu zaskoczeniu, Leonard wybucha wesołym śmiechem.
- Dobrze, że nie jestem dżentelmenem – kwituje. Jego wzrok wędruje na mój posiniaczony policzek. – Boli? – pyta ciszej, aby nie zwrócić niczyjej uwagi.
Przewracam oczami i z trudem powstrzymuję się od powędrowania dłonią w kierunku twarzy. On jest naprawdę naiwny. Wydaje mu się, że tylko dlatego, że poprzedniej nocy się załamałam i nie miałam pojęcia co robię, teraz polecę do niego z każdym problemem? Jeśli tak to grubo się myli.
- A czy wyglądam jakby mnie coś bolało? – Unoszę brwi.
Wzdycha.
- Sloane, proszę cię. – Kiedy nie odpowiadam, chłopak kręci głową z rezygnacją. – Dlaczego ty musisz być taka uparta?
- Upartym ludziom łatwiej się idzie przez życie, za to troskliwym wszystko się sypie – odpowiadam. Może nie jest to zgodne z prawdą, ale nie mogę się dać podpuścić. Nie teraz. Nie kiedy jestem już tak blisko zniechęcenia go do siebie.
Wpatruję się w niego uparcie, czekając na reakcję z jego strony. Niemalże widzę, jak pracuję trybiki w jego głowie, za wszelką cenę chcąc mnie zatrzymać. Jedynym problemem jest to, że nie mają pojęcia jak. A ja im tego nie zdradzę.
Uśmiecham się z triumfem. Wygrałam. Nie znalazł na mnie sposobu.
- Okay – wypala w końcu i odwzajemnia uśmiech.
Wytrzeszczam oczy.
- Okay?
- Okay, sama tego chciałaś.
Nagle jego ręce znajdują się na mojej talii, a już po chwili jego ramię wbija mi się w brzuch. Widzę jak oddalamy się od szkoły, ale, wbrew jego oczekiwaniom, nie robię nic, aby go powstrzymać. Nie mam ku temu powodu.
- Dokąd idziemy, Romeo? – pytam beznamiętnie.
- Niespodzianka.
- Wiesz, osobiście nie lubię niespodzianek, ale mogę zrobić ten jeden wyjątek i nie dręczyć cię dalej. Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim? – Wyczuwam zaciekawienie w jego głosie.
Uśmiecham się złowieszczo i podpieram głowę na łokciach. Zastanawiam się, czy jest gotów zrobić coś takiego, tylko dla jednej rozmowy; czy jest choć trochę rozrywkowy. 
Przypominam sobie, kiedy ten pomysł pierwszy raz zaświtał mi w głowie. Było to chyba kilka lat temu, kiedy znalazłam się w sytuacji podobnej do tej. Mój przyjaciel zrobił dokładnie to samo, ale nie by mnie gdzieś zabrać, ale żeby mnie rozbawić. Wtedy pierwszy raz od mojego porwania wybuchłam szczerym śmiechem. Naprawdę szczerym.
Inna sprawa, że chłopak się wtedy nie zgodził, co dobitnie uświadomił mi, wyprowadzając się z miasta i kategorycznie zabraniając mi go szukać. Dlatego też doskonale wiem, jak wielkie ryzyko zrzucam na swoje barki, ponawiając tą prośbę.
Wzdycham głęboko, ale raczej nie za strachu, tylko z frustracji. Nie mam pojęcia jak zareaguje Leo.
Biorę drżący oddech i pozwalam moim ustom samym ułożyć się do wypowiedzenia tych słów.
- Porwij mnie, Leonardzie. 

------------------------------------------------
Wow, teraz Sloane zaszalała, nie?  
Jak myślicie - Leonard się zgodzi? Czy może wolicie, żeby jej przemówił do rozsądku i nie porywał jej? :D
Wiem, że jestem okrutna, że zostawiam Was w takim momencie, ale cóż... To wydawało mi się wręcz idealnym zakończeniem ^^ Postaram się wstawić rozdział w weekend, żeby Was już nie męczyć :*

PS Teraz na blogu może się w kółko zmieniać wygląd, ale nie przejmujcie się tym XD Po prostu cały czas nie pasuje mi wygląd :/

środa, 4 marca 2015

Don't leave me, my love - Chapter 5




- Witaj, Piękna – Kevin pochyla się nade mną i muska ustami wierzch mojej dłoni.
Chichoczę. Mój śmiech roznosi się echem po ulicy.
- Witaj, mój Rycerzu. – Odsuwam się od drzwi, gestem zapraszając go do środka.
W mig rozumie o co mi chodzi i przeskakuje przez próg domu. Kopniakiem zamyka drzwi. Nachyla się lekko nade mną i przyciska swoje usta do moich. Robię krok w tył i napotykam opór w postaci ściany. Słyszę śmiech Kevina, który już odkleił się od moich warg i teraz wyciska pocałunki na mojej szyi i dekolcie.
Czuję się bezwładna, jakby on miał nade mną władzę i to on mówił mi co mam robić.
Oplatam ramionami jego szyję i przymykam powieki. Cudownie. Usta chłopaka z powrotem nacierają na moje, a ja oddaję pocałunek. Niespodziewanie przed oczami eksplodują mi wspomnienia z wczorajszego wydarzenia. Leo stojący w moim ogródku. Mój Romeo całujący mnie delikatnie, jakby z obawy, że mu ucieknę.
Gwałtownie odrywam się od Kevina i pędzę do mojej sypialni, z nagłą potrzebą samotności. Gdy docieram na górę, wyglądam przez szybę, ale po numerze na trawniku nie ma już nawet śladu. Oddycham z ulgą i rzucam się na łóżko. Przymykam oczy, ale w tym samym momencie, na korytarzu rozlegają się kroki mojego chłopaka. Szybko zawijam się w koc, licząc na to, że uzna, iż zasnęłam i sobie pójdzie.
- Sloane? – słyszę jego głos, gdzieś obok siebie. Ciaśniej owijam się w materiał. – Hej, wszystko okay? – na moich plecach ląduje delikatnie, niczym piórko, jego ciepła dłoń. – Sloane… - jego oddech muska moje włosy, kiedy nachyla się nade mną. Jego usta na marne szukają dojścia do mojej twarzy; nie pozwolę mu się pocałować.
- Idź sobie – mówię półgłosem.
Słyszę zgrzyt łóżka, a jego ręka już nie pieści mojego ciała.
- Co? – w jego głosie jest uraza, złość.
- Powiedziałam: idź sobie – zaciskam zęby.
Jego dłoń zaciska się wokół mojego ramienia i podrywa mnie do góry, jakbym nic nie ważyła. Próbuję mu się wyrwać, ale to wszystko na nic – im mocniej się szarpię, tym mocniej mnie ściska.
- Puszczaj, idioto! – krzyczę.
- Spójrz na mnie – mówi niewzruszony.
Przybieram najbardziej znudzoną, a równocześnie obrzydzoną minę, jaką się da. Patrzę na niego i unoszę brwi, mówiąc bezgłośnie: "Czego tu jeszcze szukasz?"
- Nawet – jego dłoń zderza się z moim policzkiem, z czego tylko jego ręka nie wychodzi bez szwanku. – Nie waż – ponownie moja twarz wchodzi w kolizję z jego dłonią. Przypomina to trochę rozpędzony samochód uderzający w mur. Tyle, że murem, z którego ledwo posypie się pył, jest jego ręka, a samochodem, który nie zniesie uderzenia, jest moja twarz. – Się – ponownie uderzam w tą niezniszczalną ścianę. – Mnie – i jeszcze raz. – Stąd – i ponownie. Moja szczęka płonie z bólu. – Wyrzucać – och, teraz już nawet nie czuję zderzenia, już i tak straciłam czucie na całej twarzy. – Suko – ostatnie słowo wypluwa, niczym truciznę, palącą go w gardło. Ostatni raz jego dłoń rani mój policzek. Dlaczego nie jeszcze?, myślę.
Muskam opuszkami palców, zbyt wiele razy uderzoną skórę. Nie mam pojęcia, czy czegoś mi nie zrobił, ale to nie jest teraz ważne. Ważne jest to, że właśnie mnie uderzył bez powodu. Bez żadnego uzasadnionego powodu, bo nie jest nim dla mnie odmowa pieszczot.
Powoli podnoszę się z łóżka i staję z nim twarzą w twarz. Nie jest tak wysoki jak Leo.
- Jesteś w moim cholernym domu, Kevin – cedzę przez zaciśnięte zęby. – I mam gdzieś, że nie podoba ci się moja pieprzona decyzja, ale masz zabrać swoją dupę w troki i wypieprzać z mojego mieszkania. A już nie wspomnę o tym napadzie z przed chwili. – Chłopak robi krok w kierunku drzwi. – Wynoś się stąd, do cholery jasnej.
Kevin posyła mi ostatnie mordercze spojrzenie i wychodzi. Po kilku sekundach, gdy słyszę trzask zamykanych drzwi, rzucam się na łóżko i zwijam w embrion. Z moich oczu zaczynają lecieć, te małe, mokre i nieznośne łzy, które jakimś sposobem zawsze udaje mi się odgonić.
Ale nie tym razem.
Zaciskam zęby i krzyczę. Mój policzek płonie, a ja nie mam odwagi, by spojrzeć w lustro. Boję się zobaczyć w nim tą zapłakaną idiotkę, która dała się uderzyć cholernemu dupkowi. Moje oczy tryskają łzami, niczym fontanna. Przeklinam się duchu za to, że dałam tak się poniżyć; że jestem taka słaba i żałosna, i nie potrafię powstrzymać nawet łez.
Jeszcze bardziej zamykam się w sobie. Cholera, i co teraz?        
Trzask.
Szeroko otwieram oczy. Rodziców nie miało być w domu aż do wieczora. Przecież nikt inny nie wszedłby do domu bez pukania. No, chyba że złodziej, ale przecież nie w ciągu słonecznego i upalnego dnia.
Tup, tup, tup.
Ktoś wchodzi po schodach; wyraźnie nie zależy mu na zachowaniu ciszy. To na pewno któryś z rodziców.
- Sloane?
Na dźwięk znajomego łagodnego głosu podnoszę głowę i patrzę na nowego gościa. Leo z sykiem wciąga powietrze i szerzej otwiera oczy.
- Cholera – mamrocze i siada obok mnie na łóżku; czuję jak się pod nim ugina. Opuszki jego palców suną po moim policzku, jak pędzel po płótnie. – Kto ci to zrobił?
Biorę głęboki wdech i siadam naprzeciwko niego. Uśmiecham się swoim codziennym aroganckim uśmiechem, co nie jest łatwe, zważając na ból w szczęce.
- Witaj, Leo. Fajnie, że wpadłeś i takie tam, ale wiesz, że do cudzego domu się puka? – unoszę brwi pytająco.
- Kto. Ci. To. Zrobił. – Jego szare tęczówki studiują mój policzek.
- Romeo, nie jestem twoją Julią i nie muszę odpowiadać na twoje urocze pytania. Powiem ci tylko tyle, że gdyby tamta osoba, była choć odrobinę tak przyzwoita jak ty, Romeo, to moja twarz byłaby taka jak zawsze. – Przy drugim zdaniu, głos lekko mi się załamuje, tracę pewność siebie.
- Kto ci to zrobił? Powiedz, a mu się odwdzięczę. – Jego ostry ton mnie zaskakuje.
- Romeo… - zaczynam, ale mój głos odmawia posłuszeństwa, a po moich policzkach zaczynają płynąć wodospady. Przygryzam wargę i pociągam nosem. Pozbieram się. Uda mi się. Nie będę przy nim płakać. – Romeo, czy… - zaczynam ponownie, a potem z moich ust wydobywa się tylko szloch.
Leo przyciąga mnie do siebie i czule obejmuje.
- Powiedz mi, co za gnojek to zrobił, to bardzo chętnie pomogę mu zrozumieć przez co przechodzisz. – mówi cicho.
Śmieję się.
- Nie trzeba. Nie jestem mściwa. – próbuję się wyplątać z jego silnych ramion, ale on mi na to nie pozwala.
- Ale ja jestem – odpowiada.
Odsuwam się od niego.
- Okay, ale ja nie jestem, Romeo. – marszczę brwi. – Naprawdę nie musisz nic z tym robić, idź już.
Leo zastyga w bezruchu i przypatruje mi się.
- Kto ci to zrobił? – powtarza to kilkukrotnie, ale nie wiem, czy zdaje sobie z tego sprawę.
Dotykam policzka. Całą moją twarz przeszywa okropny ból.
- Nie twoja sprawa, Leonardzie – syczę.
- Cholera jasna! Sloane, kto ci to zrobił?! – wrzeszczy i podnosi dłoń, jakby chciał mnie spoliczkować.
Cała odwaga i pewność siebie opuszcza mnie w ciągu kilku sekund. Kiedy Leo krzyczy, nie jest już moim Romeo; jest Kevinem, który unosi na mnie rękę, za niezadowalającą go odpowiedź.
Głośno przełykam ślinę i kulę się, czekając na ponowną dawkę bólu. Leonard na pewno jest silniejszy niż Kevin; jest od niego starszy. Cofam się lekko, aż moje plecy stykają się z zimną ścianą.
Chłopak opuszcza rękę i klnie pod nosem.
- Szlag, Sloane, nie chciałem cię uderzyć. – mówi. – Przepraszam.
Kiwam głową, na znak, że rozumiem. Z powrotem przysuwam się do niego, aby zobaczył, że się go nie boję.
- Po prostu powiedz mi, kto ci to zrobił, bo nie mogę patrzeć jak cierpisz – szepcze. Jego dłonie otulają moją twarz niczym jedwab.
Przygryzam wargę i patrzę mu w oczy.
- Ale obiecaj, że sobie nie pójdziesz – proszę. Nie wytrzymałabym teraz samotności.
- Obiecuję.
Wtulam twarz w jego ramię. Kevin nigdy mnie tak nie przytulił.
- Ćśśś – uspokaja mnie i kołysze lekko w przód i w tył. Jego dłoń głaszcze moje ciemne włosy.
- Kevin – wyduszam z siebie. – Kevin Powell.                               
Czuję jak wszystkie mięśnie Leonarda napinają się na dźwięk tego nazwiska, ale już po chwili z powrotem rozluźniają. Może mi się przewidziało? Przytulam się do niego mocniej i zaciskam powieki. W końcu usypiam w jego ramionach, niczym księżniczka w ramionach księcia.

-------------------------------------------------
Czytasz = Komentujesz <3