niedziela, 30 listopada 2014

Before I die - Chapter 1



Rozdział 1
Schodzę po schodach. Jeśli za dziesięć minut nie wyjdę z domu to spóźnię się do szkoły. Znowu zaspałam. Jestem już prawie na dole, kiedy widzę mojego brata siedzącego na stopniach, skutecznie uniemożliwiając mi zejście.
- Rusz swój tłusty tyłek, Enzo. – mówię. – Zaraz się spóźnię i to będzie twoja wina.
Mój brat wcale nie jest tłusty ani nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie - szczupły, wysoki brunet z niebieskimi, prawie że, granatowymi oczami. Jest wysportowany i mocno zbudowany. Po prostu ideał jakiego pragną dziewczyny. Ale on nie jest zainteresowany żadną z nich. Mówi, że czeka na tą właściwą. Czeka już 19 lat. O dwa lata krócej ode mnie.
- Nigdzie nie idziesz – mówi i jeszcze bardziej zasłania przejście.
- Nie wygłupiaj się – wzdycham. – Ja naprawdę muszę już iść. NAPRAWDĘ, Enzo. – schodzę o jeden schodek niżej.
Gwałtownie rzucam się do biegu i próbuję nad nim przeskoczyć, ale jest zbyt szybki. W locie łapie mnie za nogi i sadza sobie na kolanach. Niestety robi to na tyle nieudolnie, że dostaje moim ciężkim butem w ramię i się krzywi.
- Dobrze ci tak. – kwituję, po czym splatam ręce na piersi.
- Choć raz mogłabyś założyć te cholerne buciory w przedpokoju przed wyjściem. Jak człowiek. – karci mnie.
- Wrrrr! – warczę na niego, wyraźnie poirytowana. Dlaczego mnie nie przepuści? Racja, mam urodziny.
W każde urodziny nasi zastępczy rodzice dają nam na śniadanie po kawałki tortu, a do tego przygotowują niespodziankę. Wszystko fajnie, oprócz tego, że w urodziny Enza, to ja muszę go zatrzymać na tyle długo, aby oni wszystko przygotowali. Zwykle mi się to nie udaje, ale on i tak się cieszy z popsutej niespodzianki. W sumie, to sam ją psuje, więc nie może narzekać.
Nasza rodzina zastępcza jest bogata. No, może nie bogata, ale ma mnóstwo pieniędzy. W każdym razie, na tyle dużo, żeby posłać mnie i mojego brata do szkół prywatnych. W sumie, to trafili się nam fajni "rodzice". Kochają nas jak własne dzieci. Nie wspominają o naszym dzieciństwie. Są dla nas mili. Pozwalają do siebie mówić po imieniu. Grace i Joseph. Nasza rodzina. Grace, Joseph, Enzo i Ash. Kochająca się rodzina.
- Eeeeenzoooooo…. – jęczę.
- Nie – powtarza i przytrzymuje mnie mocniej, jakbym miała zamiar się wyrwać.
Nie pozostaje mi nic innego jak się poddać.
Przecieram twarz dłonią i opieram się o jego pierś. Gratulacje! Znowu mu się udało! Nagle w kuchni rozbłyska światło i już po chwili obok nas pojawiają się Joseph z jakimś tęczowym kartonem, a tuż za nim Grace trzymająca ogromny tort, na którym pali się siedemnaście świeczek.
- Sto lat! Sto lat! – śpiewają oboje, a mój brat się do nich dołącza, krzycząc mi do ucha.
Śmieję się i wstaję. Podchodzę do Josepha, który mnie obejmuje i wkłada mi do rąk tajemniczy prezent. Pakunek okazuje się ciężki, ale nie aż tak, abym nie dała rady go udźwignąć. Zbliżam się do "mamy" i zdmuchuję świeczki. Wszyscy są szczęśliwi. Szczęśliwsi niż jakakolwiek inna rodzina. Dochodzą do wniosku, że tak powinno być zawsze. Wszyscy są dla siebie mili i się śmieją. Tylko to można określić prawdziwą rodziną.
- Otwórz – ponagla mnie Grace swoim piskliwym głosem.
Obracam prezent w rękach i zaczynam zdzierać papier. Już po chwili w rękach mam szary karton i wystarczy, że złapię za pokrywkę i się otworzy. Bez zastanowienia  pokonuję ostatnią przeszkodę.
- Nie – szepczę i patrzę się w pudełko jak zaczarowana.
Kilka miesięcy temu widziałam na wystawie jednego ze sklepów czarną skórzaną kurtkę. Bardzo mi się spodobała, ale wiedziałam, że nici z kupna, bo była koszmarnie droga. Za droga nawet jak dla nas. A tu, w moje urodziny, znajduję ją ładnie zapakowaną w byle jakim pudełku.
- Dziękuję! – rzucam się Grace na szyję i ściskam ją mocno. Mój wymarzony prezent.
- Idź już, bo się spóźnisz. – stwierdza Enzo, patrząc na zegarek. Ma rację. Jeszcze minutę tu posiedzę i nie ma opcji, żebym zdążyła.
Zakładam moją nową kurtkę, a moja torba wisi na moim ramieniu. Żegnam się i wsiadam do mojego samochodu. W pośpiechu odpalam silnik i 15 minut później stoję na moim miejscu parkingowym. Zerkam na zegarek.
Jeszcze 10 minut do dzwonka.
Zarzucam z ulgą torbę na prawe ramię i wysiadam. Nagle ze wszystkich stron ktoś na mnie naskakuje z wesołym okrzykiem: Wszystkiego najlepszego!
Moi przyjaciele. Pamiętali.
Nie mam zbyt wielu znajomych. A właściwie ograniczam się do czterech osób – Camerona, Dereka, Setha i Avery. Tylko oni mnie lubią. Reszta uważa, że trafiłam tu przez zwykłą pomyłkę, bo zupełnie do nich nie pasuję.
Każdy z nas ma taki sam mundurek – biała koszula z rękawami podwijanymi do łokci, która ma naszyte srebrne logo szkoły oraz, w przypadku dziewczyn, czarna plisowana spódniczka, a co do chłopców – czarne, jednolite jeansy. Oprócz tego dziewczynki muszą mieć czarny sweterek, jeśli to konieczne, a chłopcy marynarkę. Tylko ja się wyróżniam. Zamiast eleganckich czarnych bucików mam, również czarne, nieeleganckie martensy do połowy łydki. Zamiast cieniutkiego sweterka mam moją czarną kurtkę. Nie przeszkadza to tylko mojej paczce.
A oto i nasza pięcioosobowa paczka:
Cameron jest szczupły (zresztą jak każdy z nas) i mocno zbudowany.  Jego miodowe blond włosy wpadają mu do szarych oczu. Zupełnie mu to nie przeszkadza. Za to ja, zawsze, ale to zawsze, uparcie odgarniam mu te kosmyki, gdy tylko jest w zasięgu ręki. Chyba tylko on postrzega we mnie dziewczynę, a nie kumpelę. Jest niesamowicie zabawny i zawsze potrafi wprawić nas w dobry humor, a co najważniejsze: jest przystojny. Ale zdaje się tego nie zauważać.
Derek jest średniego wzrostu, tak samo jak i postury. Ma sięgające ramion dredy, które zawsze wiąże w nieudolny kucyk z tyłu głowy. Jego skóra jest dość ciemna, ale nie za bardzo. Za to oczy są ciemniejsze, brązowe, niemalże czarne. Uśmiecha się do wszystkich dookoła, co nie znaczy, że dla wszystkich jest miły. Wielokrotnie bronił mnie przed jakimiś snobami, którzy dokuczali mi z racji tego, że jestem sierotą.
Seth to po prostu Seth. Ciemny blondyn, wesoły, miły, sympatyczny i żartobliwy. Wszędzie go pełno. Straszny plotkarz. Plotkuje o wszystkich, oprócz nas. Jest niesamowicie lojalny. W szkole nie ma chyba nikogo kto by go nie lubił. Tyle, że jest tak pewny siebie, że wszyscy boją się do niego podejść, myśląc, że ich wyśmieje. Chyba nie znają go aż tak dobrze, jak im się wydaje.
Avery to moja "psiapsióła". To ona jako pierwsza przygarnęła mnie pod swoje skrzydła i przedstawiła mnie chłopakom. Idealnie potrafi się wpasować w każde otoczenie. Nawet wyglądem – wysoka blondyna, której włosy sięgają niemal do pasa. Szczupła, ze zbyt dużą warstwą tapety, wywija biodrami chodząc po korytarzu. Nie różni się od tutejszych ani trochę, chyba że chodzi o charakter. Buzia NIGDY się jej nie zamyka, mówi nazbyt piskliwym głosem. Niepoprawna optymistka. Wpada na durne i w większości kończące się niepowodzeniem pomysły. Uwielbiam ją.
No i ja. Ash. Lekko aspołeczna, zamknięta w sobie, kochająca łamać zasady. Bez rodziców. Niska, drobna brunetka, zawsze chodząca w rozpuszczonych włosach, które kończą się mniej więcej w połowie pleców. Nieważne jak jest gorąco, zawsze nosi swoje podniszczone martensy. Wiecznie ma czarne paznokcie. Wszyscy patrzą na nią jak na jakieś dziwadło.
Wszyscy oprócz moich przyjaciół, którzy nadal wiszą mi na szyi i mnie duszą.
- Dzięki! – wykrzykuję, a oni odskakują. Oni, czyli Derek, Avery i Seth. Cameron jeszcze chwilę mnie przytula, a po chwili puszcza, jakby dopiero teraz uświadomił sobie co właśnie zrobił.
Kiedy już nie jestem osaczona, Avery szeroko otwiera oczy i rozciąga usta w uśmiechu.
- O jacie, o jacie, o jacie! – piszczy i równocześnie podskakuje na swoich obcasach. Cała ona. – Nowa kurtka! Jaka śliczna! Dostałaś na urodziny? Grace jednak ci ją kupiła? O Boże, wyglądasz w niej cudownie! – kończy i nagle nastaje niesamowita cisza. Nigdy nie zdaję sobie sprawy, jak głośno moja przyjaciółka piszczy.
Nie odpowiadam na jej pytania, bo doskonale wie skąd się wzięła kurtka. Uśmiecham się tylko szeroko, próbując się nie roześmiać, odkąd, mniej więcej po pierwszym "O jacie!" chłopcy zatkali uszy. Nie wiem po co to robią. Próbowałam, ale to i tak nic nie daje.
- No, nasza jubilatko – odzywa się Cam. – My też coś dla ciebie mamy. Chodź.
Bierze mnie pod prawe ramię, a Seth pod lewe. Już po chwili idziemy wszyscy razem w kierunku wejścia, a Avery podskakuje co drugi krok. Jesteśmy chyba najweselszymi ludźmi na całym dziedzińcu. W całej szkole.
Nasza szkoła ma to do siebie, że wszyscy są obrzydliwie bogaci i nie potrafią cieszyć się tak jak my. Ich cieszy tylko cudze nieszczęście. Są pustymi w środku snobami. Przechodząc korytarzem nie widać nic, prócz wrednych lub kompletnie obojętnych min. Wszyscy wszystkich obgadują. NIENAWIDZĘ tego.
- Ale wy się wleczecie! – wrzeszczy Derek, stojący w już w drzwiach.
- "Ale wy się wleczecie…" – mruczy Cameron pod nosem i staje. – Czekaj. – mówi do mnie.
Nagle jedną ręką łapię mnie pod kolanami, a drugim ramieniem obejmuje moje plecy. Zanim się zorientuję jestem u niego na rękach, a Seth trzyma moją torbę, szeroko się uśmiechając. Ruszamy do przodu tak gwałtownie, że muszę objąć Cama za szyję.
Wybucham śmiechem.
- Szybciej mój rumaku! – krzyczę rozbawiona, a on puszcza mnie na ułamek sekundy i mam wrażenie, że spadnę.
Piszczę przestraszona, a on śmieje mi się do ucha i zwalnia.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmia Seth. – Znaczy, jeszcze nie, ale weź ją postaw, bo w życiu nie przejdziecie, przez te wąski drzwi razem. – tłumaczy.
Jęczę w ramach protestu, a mój rumak obraca się bokiem i bez problemu wchodzi do szkoły. Kiedy jesteśmy w środku, widzę, że Avery stoi pod swoją szafką i macha do nas szaleńczo. Derek jest już niecały metr od niej, a Seth nie zostaje w tyle i wpada na nich z impetem. Pozostajemy tylko my na środku pełnego ludzi korytarza.
- Szybciej Cam… - jęczę, ale on nie przyspiesza. – Jezu… A już myślałam, że może nie będę musiała dzisiaj chodzić.
Zsuwam się na ziemię i biegnę w kierunku przyjaciół. Próbuję wyrwać Sethowi torbę, ale on uparcie ją trzyma. "Nie dopóki nie dostaniesz prezentu" – powtarza. A więc czekamy na Camerona, który po kilku sekundach pojawia się przy nas, a Derek wyjmuje prezent z szafki Avery.
Moim oczom ukazuje się niewielki pudełeczko na biżuterię, a kiedy Derek je otwiera widzę srebrną bransoletkę z napisem:

"Tylko idiota mnie nie lubi"

Z mojego gardła wydobywa się śmiech. Ten napis jest cudowny. Wyciągam bransoletkę i wkładam ją na nadgarstek i zakładam torbę na ramię.
Nagle rozlega się dzwonek. Rzucam się pędem do szafki, aby wziąć z niej książki. Kiedy ją otwieram na ziemię wylatuje niewielka karteczka. Podnoszę ją z zainteresowaniem.
Ciekawe od kogo?
Rozkładam ją i widzę napis: "Wszystkiego najlepszego, Diabełku! Mam dla ciebie prezent. Spotkajmy się na parkingu po lekcjach. Na pewno mnie znajdziesz."
Wpatruję się w nią szeroko otwartymi oczami. Od kogo to? Nikt nigdy nie składał mi życzeń. Nikt nigdy się do mnie nie o d z y w a ł. A tu nagle ktoś chce się ze mną spotkać. W sumie nie zaszkodzi sprawdzić kto to.
Składam kartkę z powrotem i wsuwam do torby. Prezentów nigdy za dużo.

 ----------------------------------------------------------------------------------------
Oto i pierwszy rozdział ! Podoba się Wam? To opowiadanie nie będzie posiadało w sobie magii, ale mam nadzieję, że i tak je polubicie ;)

Before I die - Prologue



Before I die
PROLOG
                Nie ma żadnego sensu w przelewaniu historii swojego życia na wyblakłe kartki papieru. Ale co innego można zrobić, siedząc w szpitalu psychiatrycznym, kiedy wszyscy myślą, że jesteś walnięta bardziej niż inni, bo jako jedyna próbowałaś odebrać sobie życie? Kiedy dostajesz tylko żółte kartki i tępy ołówek, ponieważ tylko tym nie masz szansy na zabicie się? (Owszem, mam szansę, ale nikt nie musi o tym wiedzieć.)
No właśnie. Nic.
Pewnie jesteście ciekawi dlaczego postanowiłam w wieku 19 lat odebrać sobie ten cud nazywany życiem? I dlaczego tym razem mi się uda? (Bo postanawiam to zrobić, ale jeszcze nie teraz, nie gdy wreszcie dostałam te cholerne kartki.)
Mogę się ZAŁOŻYĆ, że zrobilibyście to samo, gdyby Wasze pieprzone życie rozsypało się na milion kawałeczków, po które Ty wyciągasz ręce, bo chcesz je posklejać na nowo, ale odłamki są tak małe, że nawet nie czujesz kiedy odbijają się od twoich dłoni i z niesamowitym, wręcz nieprzyzwoitym dla nich grzmotem spadają na ziemię, przypominając Ci, że jesteś do niczego. Że nie masz już nic. Kompletnie NIC.
Ale zanim wszystko wymknęło mi się spod kontroli moje życie było jak z prawdziwej bajki o księżniczkach, i o rycerzach. No, może nie przez cały czas, ale przez zdecydowaną jego większość było cudowne, a w szczególności pod koniec. Każdy z Was by takiego pragnął. Każdy o zdrowych zmysłach. Bez dwóch zdań. I tą właśnie historię chciałabym Wam przekazać, na tych rozpadających się w moich pokaleczonych dłoniach kartkach, ale przedtem trochę się przedstawię.
Nazywam się Ash. Nie Ash, od Ashley. Tylko Ash. Po prostu. Tak, wiem, to męskie imię, myślicie teraz. Ale ja je lubię. Dzięki temu mogłam się choć trochę wyróżniać w tym szarym świecie.
Jestem sierotą. Nie mam rodzeństwa. Hmm…  Żywego rodzeństwa. Miałam brata. Starszego, ale, cóż, co się z nim stało dowiecie się potem. A co z rodzicami? Nie mam, nie miałam, nie będę mieć. Umarli. Haha! Chciałabym! Zostali zamordowani. Porwani. Torturowani. Zamordowani. I już. Czysty przypadek. Mordercy potrzebowali zakładników, a moi rodzice przechodzili. Uprowadzili ich, a policja nie zdążyła na czas. Ich mordercy już od dawna nie żyją – dwóch obłąkanych psychopatów, przez pomyłkę wypuszczonych z takiego miejsca, w jakim siedzę ja.  Nawet nie znałam moich rodziców. Nie mam pojęcia jak wyglądali. Za to mój brat tęsknił. Pamiętam nasze pierwsze dni w sierocińcu, jak przez czarną, gęstą mgłę. Miałam 3 lata. Mój brat 5. Pamiętam jak płakał po nocach, jak budził się z tymi dwoma wyrazami na ustach: mamo. Tato. Ja nigdy tak do nikogo nie mówiłam. Ale on tak. Płakał, tęsknił. A ja go nie rozumiałam. Teraz rozumiem, jak to jest świadomie utracić kogoś kogo kochasz.
Jak już wspomniałam, siedzę w psychiatryku. Siedzę tu i czekam już rok. Okay, dziewięć miesięcy. Ale to PRAWIE rok. Na co czekam? Na kartki. Właśnie dziś nadszedł ten w i e l k i dzień i dostałam pierwszy przydział, bo uznali, że "powracam do zdrowia". Nie wiem, co to ma znaczyć, ale i tak się cieszę, że wreszcie dostałam coś na czym mogę wszystko spisać zanim postanowię zniknąć. Więc kiedy mi je dali, od razu zaczęłam pisać. I – jak na razie – całkiem nieźle mi idzie. Dziwię się, że pamiętam jeszcze jak się pisze.
Jak tu trafiłam?  W dniu moich 19 urodzin przedawkowałam (umyślnie) tabletki w toalecie obskurnej knajpy. Ale na NIEszczęście jakiś "dobroduszny" i "wspaniały" obywatel mnie uratował.
DZIĘKUJĘ ZA PRZEDŁUŻENIE MOICH MĘCZARNI.
Następnie przywieziono mnie tutaj z zamiarem "wyleczenia". Niestety rozczarowałam ich, bo wcale nie jestem chora. Po prostu znudził mi się ten powalony koszmar, to ŻYCIE. Ale nikt mi nie uwierzył.
Trudno.
Może chociaż Wy zrozumiecie, co jest ze mną nie tak i dlaczego, aż tak bardzo zależy mi na zniknęciu.
Oto
historia
mojego
życia.

--------------------------------------------------------------------------------------------------
Zrobiłam to! Wstawiłam prolog do kolejnego opowiadania :D Wiem, może się on wydawać przygnębiający, ale opowiadanie wcale takie nie jest. Wręcz przeciwnie - jest pełne szczęśliwych i niesamowitych momentów ;) Postaram się niedługo wstawić pierwszy rozdział :)

The Angel of the Earth - Chapter 15



Rozdział 15
- Boże, Boże, Boże, Boże! – czyjeś piski natychmiast mnie obudziły. – Nicky? Kochana, ale mnie przestraszyłaś, myślałam, że to jakiś trup czy coś w tym rodzaju… Boże, nigdy więcej… - głos zamilkł.
Po opuszczeniu Liama zaszyłam się pod jakimś drzewem i siedziałam tu tak długo, że musiałam zasnąć. Leżałam teraz a mokrej trawie, a moje plecy ocierały się o korę.
Otworzyłam oczy. Nade mną stała Mia zapatrzona w przestrzeń za moimi plecami z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Co? – spytałam marszcząc brwi.
Spojrzałam za siebie, ale niczego nie zauważyłam. Nagle dziewczyna zawróciła i odeszła. Czyjaś dłoń, zdecydowanie męska, zakryła mi usta i pociągnęła między drzewa. Chciałam krzyczeć, ale przeciwnik skutecznie mi to uniemożliwiał. Mój głos był stłumiony. Zaczęłam się szarpać, ale kolejna para rąk złapała mnie za nogi i ręce.
Co tu się dzieje?
Ktoś mnie niósł. Do lasu. Coraz głębiej. Okay, tyle wiedziałam. Ale co dalej: po co mnie tam nieśli? Czego ode mnie chcieli? KIM oni byli?
Spokojnie. Wdech, wydech, wdech, wydech. Myśl
Przypomniałam sobie lekcję z Alexem, to z jaką łatwością tworzyłam ogień. Skupiłam się i poczułam ciepło na mojej dłoni. Płonęła.
Wszystkie ręce od razu mnie puściły, a ja boleśnie zderzyłam się z ziemią. Tego nie przewidziałam.
Za późno.
Siedziałam otoczona przez kilku mężczyzn, nie, chłopaków w moich wieku, ubranych na czarno. Wytężyłam w ciemnościach wzrok, usiłując rozpoznać twarze.
Pierwszego z nich nie rozpoznałam – niski, przysadzisty i mocno zbudowany chłopak, na oko 14 lat. Popielate zniszczone włosy sięgały mu do ramion. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Przeniosłam wzrok na kolejnego. Był to wysoki i chudy chłopak z granatowymi włosami. Jego również nie znałam.
Dopiero po chwili zauważyłam znajomą rudą czuprynę i złote oczy. Na jego twarzy malował się autentyczny ból, a kiedy zauważył, że mu się przyglądam odwrócił wzrok.
- Alex… - szepnęłam.
Usłyszałam głośne chrząknięcie i podniosłam się ziemi.
Zdradził mnie.
Odwróciłam się w stronę źródła dźwięku. Mój wzrok padł na chwilę na rudzielca, a potem powędrował dalej.
Zdradził mnie.
Przede mną stał średniego wzrostu chłopak z włosami zaczesanymi do tyłu. Pewnie szef bandy.
Zdradził mnie.
- Witaj, Nicky – przywitał się.
Zdradził mnie.
Do widzenia.
Zrobiłam krok w jego stronę, ale on się odsunął. Bał się. Wykonałam półobrót i znalazłam się twarzą w twarz z Alexem. Uniosłam dumnie podbródek i siląc się na beznamiętny ton, powiedziałam:
- Nienawidzę cię.
W oczach rudzielca czaił się bezgraniczny ból, a po poliku pociekła mu łza. Zacisnął wargi, ale ja się już odwróciłam.
- Witaj i żegnaj – zwróciłam się do szefa i przeszłam spokojnym krokiem obok niego. W chwili, gdy go minęłam, machnął ręką i dwóch z jego ludzi rzuciło się za mną. Zaczęłam biec.
Zdradził mnie.
Przyspieszyłam.
Zdradził mnie.
Oczy zaszły mi łzami.
Zdradził mnie.
Krzyk. Jeden. Drugi. Głuchy trzask. Kolejny krzyk. Dwa cienie wyskakujące z krzaków przede mną.
Ręka na moim ramieniu.
Spojrzałam przez ramię i zobaczyłam, że za mną stał Liam. To jego dłoń. Nikt mnie już nie porywa. To jego dłoń.
Coś czerwonego mignęło mi w kłębowisku bijących się ciał. Alex.
Zacisnęłam oczy i z powrotem skupiłam uwagę na bracie Mii, a ten pociągnął mnie za rękę. Zniknęliśmy w ciemnościach, a nasze kroki zostały stłumione przez ściółkę.
Bezpieczna.
Jestem bezpieczna.
Po dziesięciu minutach biegu zatrzymaliśmy się pod drzewem, chyba wierzbą, było zbyt ciemno, abym mogła je rozpoznać. Chłopak odwrócił się do mnie i położył mi dłonie na ramionach. Miałam wrażenie, że płuca zaraz mi pękną.
Zamrugałam kilkukrotnie, żeby pozbyć się mroczków przed oczami i wzięłam głęboki oddech.
Uspokój się. Uspokój się. Uspo…
- Czy wiesz czego oni od ciebie chcieli? – w głosie Liama słyszałam troskę.
Pokręciłam przecząco głową.
- Ale uciekłaś. Dlaczego? – drążył dalej.
Podniosłam wzrok. Nie wiem, co oni chcieli mi zrobić, kimkolwiek byli ci "oni". Po prostu miałam złe przeczucia, a poza tym…
- A… Alex. – wysapałam. – On… On tam był. – oczy zaczęły mnie piec.
- Mówił coś?
Znów pokręciłam głową. Kolana same się pode mną ugięły i upadłam na ziemię. Byłam wściekła, smutna i wyczerpana. Jak on mógł mi to zrobić? Ci ludzie na pewno nie mieli co do mnie dobrych zamiarów, bo inaczej by mnie nie porywali.
On, jakby nie przejmując się, że ziemia jest mokra i wszędzie dookoła jest błoto, uklęknął obok mnie i objął mnie ramionami. Ale ja tego nie czułam. Byłam zbyt skupiona na tym, że rudzielec mnie zdradził. Że próbował mnie zranić. Miał to wszystko gdzieś.
Moim ciałem wstrząsnął szloch, a Liam przyciągnął mnie do siebie i przytulił mocniej. Prawie siedziałam na jego kolanach. Nagle zaczęłam energicznie kręcić głową, mając nadzieję, że jeśli dostatecznie mocno nią potrząsnę, to wszystkie złe wspomnienia z niej wypadną i znikną w mroku nocy, aby poszukać innej ofiary. Innej osoby, którą mogłyby doprowadzić do płaczu, smutku, szaleństwa.
Ale tak się nie da. Nasz umysł jest zakodowany tak, aby zapamiętywać najgorsze chwile z naszego życia. Wszystkie nasze błędy, upadki i nieudane próby. Wszystko to co boli najbardziej zostaje z nami do końca życia, żeby nękać nas w śnie i na jawie, a wszystkie nasze wzloty, powody do śmiechu i do miłości z czasem się ulatniają i idą poszukać kogoś innego, kogo mogłyby pocieszyć. Kogoś, kto nie ma miłych wspomnień i jest zupełnie sam. Stają się wtedy jego jedynym przyjacielem.
Zastygłam w bezruchu. Liam trzymał mnie za podbródek i zaglądał głęboko w oczy, z których doskonale mógł wszystko wyczytać. Nie byłam dobra w ukrywaniu emocji.
- Co się tam stało? – zapytał, wciąż wwiercając się we mnie spojrzeniem.
- Ja… Ja nie wiem. – wyjąkałam. – Kiedy zobaczyłam Alexa, to po prostu sobie poszłam. Nie chciałam go tam widzieć. I… chyba ich szef rozkazał im mnie gonić, ale wtedy, pojawiłeś się ty i odciągnąłeś stamtąd. – odpowiedziałam już spokojniejsza. Czułam chłodny powiew na policzkach. Przestałam płakać.
Nagle coś sobie uświadomiłam.
- Gdzie ja mam teraz spać? – wyszeptałam, szeroko otwierając oczy.
Liam uśmiechnął się, ukazując zęby. W jego policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Nigdy wcześniej ich nie zauważyłam. Ale jednak tam były - małe cudowne dołeczki. Mimowolnie kąciki moich ust powędrowały w górę.
- U mnie – powiedział, puszczając moją brodę. – Chodź, zaprowadzę cię.
Wstał, wciąż obejmując mnie w pasie i nie puszczając ani na sekundę. Przeszliśmy parę kroków, gdy z krzaków wyskoczył ogromny cień i ruszył prosto na nas.

-------------------------------------------------------------------------------------------------
I jest kolejny rozdział ^^ Ostatnio zaczęłam pisać nowe opowiadanie i wolelibyście, żebym wstawiała je również tutaj, czy żebym założyła nowego bloga? Hmm? Czekam na odpowiedzi ;)