Rozdział 1
Schodzę po schodach. Jeśli za dziesięć minut
nie wyjdę z domu to spóźnię się do szkoły. Znowu zaspałam. Jestem już prawie na
dole, kiedy widzę mojego brata siedzącego na stopniach, skutecznie
uniemożliwiając mi zejście.
- Rusz swój tłusty tyłek, Enzo. – mówię. –
Zaraz się spóźnię i to będzie twoja wina.
Mój brat wcale nie jest tłusty ani nic z tych
rzeczy. Wręcz przeciwnie - szczupły, wysoki brunet z niebieskimi, prawie że,
granatowymi oczami. Jest wysportowany i mocno zbudowany. Po prostu ideał
jakiego pragną dziewczyny. Ale on nie jest zainteresowany żadną z nich. Mówi,
że czeka na tą właściwą. Czeka już 19 lat. O dwa lata krócej ode mnie.
- Nigdzie nie idziesz – mówi i jeszcze
bardziej zasłania przejście.
- Nie wygłupiaj się – wzdycham. – Ja naprawdę
muszę już iść. NAPRAWDĘ, Enzo. – schodzę o jeden schodek niżej.
Gwałtownie rzucam się do biegu i próbuję nad
nim przeskoczyć, ale jest zbyt szybki. W locie łapie mnie za nogi i sadza sobie
na kolanach. Niestety robi to na tyle nieudolnie, że dostaje moim ciężkim butem
w ramię i się krzywi.
- Dobrze ci tak. – kwituję, po czym splatam
ręce na piersi.
- Choć raz mogłabyś założyć te cholerne
buciory w przedpokoju przed wyjściem. Jak człowiek. – karci mnie.
- Wrrrr! – warczę na niego, wyraźnie
poirytowana. Dlaczego mnie nie przepuści? Racja, mam urodziny.
W każde urodziny nasi zastępczy rodzice dają
nam na śniadanie po kawałki tortu, a do tego przygotowują niespodziankę.
Wszystko fajnie, oprócz tego, że w urodziny Enza, to ja muszę go zatrzymać na
tyle długo, aby oni wszystko przygotowali. Zwykle mi się to nie udaje, ale on i
tak się cieszy z popsutej niespodzianki. W sumie, to sam ją psuje, więc nie
może narzekać.
Nasza rodzina zastępcza jest bogata. No, może
nie bogata, ale ma mnóstwo pieniędzy. W każdym razie, na tyle dużo, żeby posłać
mnie i mojego brata do szkół prywatnych. W sumie, to trafili się nam fajni
"rodzice". Kochają nas jak własne dzieci. Nie wspominają o naszym
dzieciństwie. Są dla nas mili. Pozwalają do siebie mówić po imieniu. Grace i
Joseph. Nasza rodzina. Grace, Joseph, Enzo i Ash. Kochająca się rodzina.
- Eeeeenzoooooo…. – jęczę.
- Nie – powtarza i przytrzymuje mnie mocniej,
jakbym miała zamiar się wyrwać.
Nie pozostaje mi nic innego jak się poddać.
Przecieram twarz dłonią i opieram się o jego
pierś. Gratulacje! Znowu mu się udało! Nagle w kuchni rozbłyska światło i już
po chwili obok nas pojawiają się Joseph z jakimś tęczowym kartonem, a tuż za
nim Grace trzymająca ogromny tort, na którym pali się siedemnaście świeczek.
- Sto lat! Sto lat! – śpiewają oboje, a mój
brat się do nich dołącza, krzycząc mi do ucha.
Śmieję się i wstaję. Podchodzę do Josepha,
który mnie obejmuje i wkłada mi do rąk tajemniczy prezent. Pakunek okazuje się
ciężki, ale nie aż tak, abym nie dała rady go udźwignąć. Zbliżam się do
"mamy" i zdmuchuję świeczki. Wszyscy są szczęśliwi. Szczęśliwsi niż
jakakolwiek inna rodzina. Dochodzą do wniosku, że tak powinno być zawsze.
Wszyscy są dla siebie mili i się śmieją. Tylko to można określić prawdziwą
rodziną.
- Otwórz – ponagla mnie Grace swoim piskliwym
głosem.
Obracam prezent w rękach i zaczynam zdzierać
papier. Już po chwili w rękach mam szary karton i wystarczy, że złapię za
pokrywkę i się otworzy. Bez zastanowienia
pokonuję ostatnią przeszkodę.
- Nie – szepczę i patrzę się w pudełko jak
zaczarowana.
Kilka miesięcy temu widziałam na wystawie
jednego ze sklepów czarną skórzaną kurtkę. Bardzo mi się spodobała, ale
wiedziałam, że nici z kupna, bo była koszmarnie droga. Za droga nawet jak dla
nas. A tu, w moje urodziny, znajduję ją ładnie zapakowaną w byle jakim pudełku.
- Dziękuję! – rzucam się Grace na szyję i
ściskam ją mocno. Mój wymarzony prezent.
- Idź już, bo się spóźnisz. – stwierdza Enzo,
patrząc na zegarek. Ma rację. Jeszcze minutę tu posiedzę i nie ma opcji, żebym
zdążyła.
Zakładam moją nową kurtkę, a moja torba wisi
na moim ramieniu. Żegnam się i wsiadam do mojego samochodu. W pośpiechu odpalam
silnik i 15 minut później stoję na moim miejscu parkingowym. Zerkam na zegarek.
Jeszcze 10 minut do dzwonka.
Zarzucam z ulgą torbę na prawe ramię i
wysiadam. Nagle ze wszystkich stron ktoś na mnie naskakuje z wesołym okrzykiem:
Wszystkiego najlepszego!
Moi przyjaciele. Pamiętali.
Nie mam zbyt wielu znajomych. A właściwie
ograniczam się do czterech osób – Camerona, Dereka, Setha i Avery. Tylko oni
mnie lubią. Reszta uważa, że trafiłam tu przez zwykłą pomyłkę, bo zupełnie do
nich nie pasuję.
Każdy z nas ma taki sam mundurek – biała
koszula z rękawami podwijanymi do łokci, która ma naszyte srebrne logo szkoły
oraz, w przypadku dziewczyn, czarna plisowana spódniczka, a co do chłopców –
czarne, jednolite jeansy. Oprócz tego dziewczynki muszą mieć czarny sweterek,
jeśli to konieczne, a chłopcy marynarkę. Tylko ja się wyróżniam. Zamiast
eleganckich czarnych bucików mam, również czarne, nieeleganckie martensy do
połowy łydki. Zamiast cieniutkiego sweterka mam moją czarną kurtkę. Nie
przeszkadza to tylko mojej paczce.
A oto i nasza pięcioosobowa paczka:
Cameron jest
szczupły (zresztą jak każdy z nas) i mocno zbudowany. Jego miodowe blond włosy wpadają mu do
szarych oczu. Zupełnie mu to nie przeszkadza. Za to ja, zawsze, ale to zawsze,
uparcie odgarniam mu te kosmyki, gdy tylko jest w zasięgu ręki. Chyba tylko on
postrzega we mnie dziewczynę, a nie kumpelę. Jest niesamowicie zabawny i zawsze
potrafi wprawić nas w dobry humor, a co najważniejsze: jest przystojny. Ale
zdaje się tego nie zauważać.
Derek jest
średniego wzrostu, tak samo jak i postury. Ma sięgające ramion dredy, które
zawsze wiąże w nieudolny kucyk z tyłu głowy. Jego skóra jest dość ciemna, ale
nie za bardzo. Za to oczy są ciemniejsze, brązowe, niemalże czarne. Uśmiecha
się do wszystkich dookoła, co nie znaczy, że dla wszystkich jest miły.
Wielokrotnie bronił mnie przed jakimiś snobami, którzy dokuczali mi z racji
tego, że jestem sierotą.
Seth to po
prostu Seth. Ciemny blondyn, wesoły, miły, sympatyczny i żartobliwy. Wszędzie
go pełno. Straszny plotkarz. Plotkuje o wszystkich, oprócz nas. Jest
niesamowicie lojalny. W szkole nie ma chyba nikogo kto by go nie lubił. Tyle,
że jest tak pewny siebie, że wszyscy boją się do niego podejść, myśląc, że ich
wyśmieje. Chyba nie znają go aż tak dobrze, jak im się wydaje.
Avery to moja
"psiapsióła". To ona jako pierwsza przygarnęła mnie pod swoje
skrzydła i przedstawiła mnie chłopakom. Idealnie potrafi się wpasować w każde
otoczenie. Nawet wyglądem – wysoka blondyna, której włosy sięgają niemal do
pasa. Szczupła, ze zbyt dużą warstwą tapety, wywija biodrami chodząc po
korytarzu. Nie różni się od tutejszych ani trochę, chyba że chodzi o charakter.
Buzia NIGDY się jej nie zamyka, mówi nazbyt piskliwym głosem. Niepoprawna
optymistka. Wpada na durne i w większości kończące się niepowodzeniem pomysły.
Uwielbiam ją.
No i ja. Ash.
Lekko aspołeczna, zamknięta w sobie, kochająca łamać zasady. Bez rodziców.
Niska, drobna brunetka, zawsze chodząca w rozpuszczonych włosach, które kończą
się mniej więcej w połowie pleców. Nieważne jak jest gorąco, zawsze nosi swoje
podniszczone martensy. Wiecznie ma czarne paznokcie. Wszyscy patrzą na nią jak
na jakieś dziwadło.
Wszyscy oprócz moich przyjaciół, którzy nadal
wiszą mi na szyi i mnie duszą.
- Dzięki! – wykrzykuję, a oni odskakują. Oni,
czyli Derek, Avery i Seth. Cameron jeszcze chwilę mnie przytula, a po chwili
puszcza, jakby dopiero teraz uświadomił sobie co właśnie zrobił.
Kiedy już nie jestem osaczona, Avery szeroko
otwiera oczy i rozciąga usta w uśmiechu.
- O jacie, o jacie, o jacie! – piszczy i
równocześnie podskakuje na swoich obcasach. Cała ona. – Nowa kurtka! Jaka
śliczna! Dostałaś na urodziny? Grace jednak ci ją kupiła? O Boże, wyglądasz w
niej cudownie! – kończy i nagle nastaje niesamowita cisza. Nigdy nie zdaję
sobie sprawy, jak głośno moja przyjaciółka piszczy.
Nie odpowiadam na jej pytania, bo doskonale
wie skąd się wzięła kurtka. Uśmiecham się tylko szeroko, próbując się nie
roześmiać, odkąd, mniej więcej po pierwszym "O jacie!" chłopcy
zatkali uszy. Nie wiem po co to robią. Próbowałam, ale to i tak nic nie daje.
- No, nasza jubilatko – odzywa się Cam. – My
też coś dla ciebie mamy. Chodź.
Bierze mnie pod prawe ramię, a Seth pod lewe.
Już po chwili idziemy wszyscy razem w kierunku wejścia, a Avery podskakuje co
drugi krok. Jesteśmy chyba najweselszymi ludźmi na całym dziedzińcu. W całej
szkole.
Nasza szkoła ma to do siebie, że wszyscy są
obrzydliwie bogaci i nie potrafią cieszyć się tak jak my. Ich cieszy tylko
cudze nieszczęście. Są pustymi w środku snobami. Przechodząc korytarzem nie
widać nic, prócz wrednych lub kompletnie obojętnych min. Wszyscy wszystkich
obgadują. NIENAWIDZĘ tego.
- Ale wy się wleczecie! – wrzeszczy Derek,
stojący w już w drzwiach.
- "Ale wy się wleczecie…" – mruczy
Cameron pod nosem i staje. – Czekaj. – mówi do mnie.
Nagle jedną ręką łapię mnie pod kolanami, a
drugim ramieniem obejmuje moje plecy. Zanim się zorientuję jestem u niego na
rękach, a Seth trzyma moją torbę, szeroko się uśmiechając. Ruszamy do przodu
tak gwałtownie, że muszę objąć Cama za szyję.
Wybucham śmiechem.
- Szybciej mój rumaku! – krzyczę rozbawiona, a
on puszcza mnie na ułamek sekundy i mam wrażenie, że spadnę.
Piszczę przestraszona, a on śmieje mi się do
ucha i zwalnia.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmia Seth. –
Znaczy, jeszcze nie, ale weź ją postaw, bo w życiu nie przejdziecie, przez te
wąski drzwi razem. – tłumaczy.
Jęczę w ramach protestu, a mój rumak obraca
się bokiem i bez problemu wchodzi do szkoły. Kiedy jesteśmy w środku, widzę, że
Avery stoi pod swoją szafką i macha do nas szaleńczo. Derek jest już niecały
metr od niej, a Seth nie zostaje w tyle i wpada na nich z impetem. Pozostajemy
tylko my na środku pełnego ludzi korytarza.
- Szybciej Cam… - jęczę, ale on nie
przyspiesza. – Jezu… A już myślałam, że może nie będę musiała dzisiaj chodzić.
Zsuwam się na ziemię i biegnę w kierunku
przyjaciół. Próbuję wyrwać Sethowi torbę, ale on uparcie ją trzyma. "Nie
dopóki nie dostaniesz prezentu" – powtarza. A więc czekamy na Camerona,
który po kilku sekundach pojawia się przy nas, a Derek wyjmuje prezent z szafki
Avery.
Moim oczom ukazuje się niewielki pudełeczko na
biżuterię, a kiedy Derek je otwiera widzę srebrną bransoletkę z napisem:
"Tylko idiota mnie nie lubi"
Z mojego gardła wydobywa się śmiech. Ten napis
jest cudowny. Wyciągam bransoletkę i wkładam ją na nadgarstek i zakładam torbę
na ramię.
Nagle rozlega się dzwonek. Rzucam się pędem do
szafki, aby wziąć z niej książki. Kiedy ją otwieram na ziemię wylatuje
niewielka karteczka. Podnoszę ją z zainteresowaniem.
Ciekawe od
kogo?
Rozkładam ją i widzę napis: "Wszystkiego
najlepszego, Diabełku! Mam dla ciebie prezent. Spotkajmy się na parkingu po
lekcjach. Na pewno mnie znajdziesz."
Wpatruję się w nią szeroko otwartymi oczami.
Od kogo to? Nikt nigdy nie składał mi życzeń. Nikt nigdy się do mnie nie o d z
y w a ł. A tu nagle ktoś chce się ze mną spotkać. W sumie nie zaszkodzi
sprawdzić kto to.
Składam kartkę z powrotem i wsuwam do torby.
Prezentów nigdy za dużo.
----------------------------------------------------------------------------------------
Oto i pierwszy rozdział ! Podoba się Wam? To opowiadanie nie będzie posiadało w sobie magii, ale mam nadzieję, że i tak je polubicie ;)