Rozdział 2
- No, Leonardzie, stań przede mną otworem i
mnie zaskocz, mówiąc że jesteś gejem, mormonem albo innym niesamowitym wytworem
naszego różnorodnego świata. – splatam dłonie leżące na stoliku i pochylam się
nad chłopakiem.
- Nie jestem gejem, mormonem ani żadnym innym
wytworem matki Ziemi – wylicza na palcach. – Zadowolona?
Popijam łyk kawy i odstawiam ją na szklany
blat.
- Niespecjalnie – odpowiadam. – Miałeś mnie
zaskoczyć, mój drogi.
- No to bardzo mi przykro, bo jestem
zwyczajnym chłopakiem.
Odchylam się do tyłu na krześle i krzyżuję
ramiona na piersi.
- Nikt nie jest z w y c z a j n y . – mówię. –
Na przykład my jesteśmy obleśnym wybrykiem natury, który wciąga te tytoniowe
opary, czerpiąc z tego przyjemność.
- Mylisz się, ja nie czerpię z tego
przyjemności.
Parskam głośnym śmiechem.
- Nie mów mi, że ktoś wciska ci to paskudztwo
do buzi siłą – warczę.
- Nie wciska, ale w przeciwieństwie do ciebie,
chcę przestać palić – odgryza się. – A ty po prostu marnujesz swoje życie, nie
zdając sobie z tego sprawy. Po prostu czerpiesz rozrywkę z palenia. Śmiertelną
rozrywkę.
Zastygam w bezruchu, po czym zrywam się od
stołu, prawie przewracając krzesło.
- Nie mów mi, że palę tylko po to, aby się
zabić, skoro nawet nie znasz prawdziwego powodu. – rzucam i znikam za drzwiami
kawiarni.
Biorę drżący oddech i rozglądam się za jakąś
ustronną ławką, gdy czyjaś dłoń ląduje na moim ramieniu. Odwracam się z
wściekłością i mój wzrok napotyka Leona.
- Przepraszam – mówi chłopak. – Proszę cię,
wróćmy do środka, nie chciałem, aby to tak zabrzmiało, naprawdę jest mi
przykro, że to cię zabolało. – w jego oczach maluje się ból.
- Nigdzie nie wracam, kochany.
Leonard zastanawia się chwilę.
- W takim razie chodźmy do mojego mieszkania.
Tam coś ci o sobie opowiem – decyduje.
Usiłuję powstrzymać kpiący uśmiech, ale mi nie
wychodzi.
- Ja i twoje mieszkanie? Jesteś naprawdę
naiwny, Leonardzie – popycham szklane drzwi kawiarenki i wracam na nasze
poprzednie miejsce.
Chłopak siada naprzeciwko mnie. Jego twarz
rozjaśnia uśmiech zwycięzcy.
- Mówiłaś, że nie wracasz – przypomina
mi.
- Kobieta zmienną jest – z uwagą studiuję moje
paznokcie, pomalowane na głęboką czerń. Przydałaby im się renowacja.
Leon patrzy na mnie chwilę, uważnie
przyglądając się moim oczom, ustom, podbródkowi.
- Mój drogi, wiem, że jestem nieziemsko piękna
i przyćmiewam swoją urodą nawet największe gwiazdy, ale mógłbyś wywieszać ten
jęzor dyskretniej. – sugeruję. – Denerwuje mnie to twoje głodne spojrzenie.
Chłopak od razu odwraca wzrok. Uśmiecham się,
dumna ze swojej wygranej.
- A teraz zadam ci serię pytań – ostrzegam go
grzecznie.
- Dawaj – mówi.
- Znam już twoje imię i nazwisko, więc… Ile
masz lat, kawalerze? – unoszę jedną brew w zaciekawieniu.
- 20 – odpowiada obojętnie.
- Ho, ho… To ja już może pójdę, bo nie wolno
mi się zadawać ze starszymi – uśmiecham się szeroko.
- Bardzo śmieszne, Sloane – mówi szorstko.
Zastygam w bezruchu na dźwięk mojego imienia,
wypowiedzianego bez krzty pogardy lub przestrachu. Nikt tak do mnie nie mówi.
Muszę przestać zadawać się z Leonardem. Natychmiast.
Ale zamiast tego wlepiam w niego przestraszone
spojrzenie.
- Coś nie tak, Sloane? – zamartwia się na mój
widok. Znowu to imię. Znów je wypowiedział.
- Nie mów tak do mnie – syczę.
Marszczy brwi.
- Jak? Sloane?
- Nie mów tak! – krzyczę zrozpaczona.
Nie lituj
się nade mną. Masz mnie nienawidzić. NIENAWIDZIĆ, jak każdy.
Wstaję i rzucam się do drzwi. Jestem tak
zaślepiona wściekłością i rozpaczą, że niemalże wpadam pod samochód, ale czyjeś
silne ramiona mnie przytrzymują. To przyjemny uścisk.
- Puszczaj mnie ty oślizły dupku! – wrzeszczę,
a ręce odskakują.
Zwijam dłonie w pięści i odwracam się przodem do
Leonarda.
- Nie. Dotykaj. Mnie. – cedzę.
Ale on stoi osłupiały z oczami wlepionymi w
moje usta.
- Załatwione – odzywa się po chwili. – Oślizły
dupek już cię nie dotknie. – Odwraca się na pięcie i odchodzi, a ja zostaję
zupełnie sama na środku chodnika.
- Świetnie – mruczę pod nosem i ruszam w
kierunku mojego domu.
Jeden wróg więcej czy mniej, co to za różnica?
Brnę wściekła przez tłum ludzi, popychając ich łokciami, zła na cały gówniany
świat. Po co ja w ogóle tu jestem?
Zatrzymuję się nagle i podchodzę do
najbliższej ściany jakiegoś budynku.
Opieram się o nią plecami i siadam na brudnym
chodniku. Podwijam kolana pod brodę i przyglądam się ludziom chodzącym w tę i
we w tę po ulicy. Niektórzy chodzą w kółko, a niektórzy tylko w jedną stronę.
Jak bardzo my się różnimy.
Gdy tak siedzę, nagle na drzewie po drugiej
strona siada sroka, a mi przypomina się wierszyk.
"Jedna
sroczka smutek wróży"
Do ptaka podlatuje przyjaciółka i obie
skrzeczą, aby przywołać więcej swoich skrzydlastych towarzyszy.
"Dwie
radości pełnie dni"
Do tych dwóch dołącza trzecie, radośnie
skacząc po gałęziach.
"Trzy
to dziewczę urodziwe"
Wszystkie zrywają się do lotu i drzewo
pozostaje puste, lecz po chwili przylatuje ich więcej. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, liczę.
"Cztery
chłopiec ci się śni
Pięć to
srebra cały dzbanek
Sześć
przyniesie złota moc"
Rozglądam się poszukiwaniu jeszcze jednej
sroczki i w końcu ją zauważam. Siedzi kilka drzew dalej, ćwierkając żałośnie.
"Siedem
tajemnicę kryje
W
najstraszniejszą ciemną noc" *
Zadowolona z dokończonego wierszyka, wstaję i
otrzepuję spodnie. Uwielbiam tajemnice. Mam nadzieję, że ta ukrywana przez te
siedem sroczek będzie warta siedzenia na zimnym chodniku.
Uśmiecham się pod nosem i nucę w drodze
powrotnej. Samotność potrafi być świetnym towarzyszem zabaw.
*stara angielska piosenka
-----------------------------------------------------------------------------------
Nad rozdziałami tego opowiadania pracuję niestety dużo dłużej niż nad pozostałymi, z racji ciętego
języka Sloane... Nie gniewajcie się, że tak rzadko piszę :(
Podoba Wam się w ogóle postać Sloane? Co o niej sądzicie?